zaloguj się | nie masz konta?! zarejestruj się! | po co?
rockmetal.pl - rock i metal po polsku niedziela, 24 listopada 2024

relacja: Fish, Piekary Śląskie "Dom Kultury "Andaluzja"" 3.04.2011

9.04.2011  autor: tjarb
wystąpili: Fish
miejsce, data: Piekary Śląskie, Dom Kultury "Andaluzja", 3.04.2011

Fish to jeden z tych wokalistów, którzy w naszym kraju zawsze będą się cieszyć należnym uwielbieniem fanów. Nawet jeśli przyjeżdża na jedenaście koncertów, nie ma problemów z wypełnieniem sal. Wygórowana cena wejściówek (z reguły 100 zł w przedsprzedaży, 120 w dniu koncertu) wpłynęła wprawdzie na średnią wieku - na widowni zdecydowanie dominowała starsza młodzież, którą stać na takie bilety. Z drugiej strony jednak rodzice często przychodzili z pociechami. Bo przecież dzieciakom od małego trzeba przekazywać dobre, muzyczne wzorce. Cóż, skoro nie odbiło się to na frekwencji, trudno dziwić się organizatorom, że ustalili cenę biletów na tym poziomie. Jedyny akustyczny koncert drugiego wokalisty Marillion Steve'a Hogharta (dwa lata temu w Krakowie) wcale nie był przecież tańszy. Na pewno na zainteresowanie koncertami wpłynęła setlista, obejmująca nie tylko solową twórczość Fisha, ale też kawałki nagrane z jego macierzystym zespołem, co przez wiele lat pozostawało jedynie w sferze marzeń miłośników wielkoluda ze Szkocji. Ale po kolei.

Koncert w Piekarach Śląskich, który miałem niewątpliwą przyjemność oglądać, odbył się jako jeden z ostatnich w ramach polskiej części trasy. Krótka informacja dla tych, którzy jeszcze tam nie byli - "Centrum Kultury Andaluzja" to w ostatnich latach jedno z najprężniej działających miejsc na scenie progresywnej. Oczywiście, jak każde inne, ma swoje wady i zalety. Do zalet należą niewątpliwie świetna atmosfera, jaka niezmiennie panuje na odbywających się tam koncertach, a także niewielka odległość między sceną a fanami (brak fosy). Klub gości przede wszystkim bluesowych i progresywnych muzyków, a na ich występach i tak publiczność zachowuje się spokojnie. Dla fotografów przewidziano zamiast fosy schody po lewej, gdzie mieli całkiem sporo miejsca i nie przeszkadzali swoim pstrykaniem słuchaczom. Inna sprawa, że wielu widzów i tak zamiast cieszyć się koncertami, woli przyszpanić komórką lub aparatem. Wadą "Andaluzji" są na pewno ograniczone możliwości transportowe - jeśli ktoś zostaje po koncercie, aby zdobyć autografy wykonawców, może mieć spory problem z dostaniem się do okolicznych miejscowości. Fish część podpisów rozdał już wcześniej, kiedy pojawił się przed wejściem do klubu, aby udzielić wywiadu lokalnej telewizji. Bardziej ochotę coś zjeść, niż rozmawiać z dziennikarzami, ale zadająca pytania urocza dziewczyna chyba przypadła mu do gustu.

Zanim jeszcze Fish pojawił się na scenie, usłyszeliśmy - prócz płyty "Deadwing" Porcupine Tree - parę słów od organizatorów trasy i przedstawiciela klubu ("miał swoją chwilę chwały", jak powiedział później artysta). Zostaliśmy ostrzeżeni, że Fish nie toleruje na swoich koncertach błysku fleszy. Mistrz wkroczył na salę przy charakterystycznych dźwiękach brzmiącego jak dziecięca kołysanka przeboju "Fish Heads" Barnes and Barnes. Zanim przemówił do publiczności, dał interesujący popis swoich tanecznych umiejętności - zawsze warto docenić u artystów tak duży dystans do własnej osoby. Dużo śmiechu wywołał technik, który na szybko podnosił mikrofon o jakieś 30 cm - taka była różnica wzrostu między Fishem, a poprzednim mówcą.

Wkrótce zrobiło się jednak poważniej - Fish zaśpiewał bowiem a capella trzeci fragment wspaniałej suity "Plague of Ghosts" z płyty "Raingods with Zippos" - "Chocolate Frogs". W ten sposób szybko przykuł uwagę całej sali, a zanim jeszcze obok niego zagościli pozostali muzycy, sam przedstawił obowiązujący na koncercie regulamin. W wielkim skrócie - jesteśmy tu po to, aby słuchać muzyki, a nie świecić mu fleszem w oczy i plotkować w trakcie piosenek, przeszkadzając w ten sposób innym. Za tego typu przewinienia obiecał rozdawać żółte kartki, a za czerwoną może niekoniecznie wyrzucać z sali, ale na pewno wstawiać do kąta. Biorąc pod uwagę pokaźną posturę, Fish ma czym straszyć, co udowodnił zresztą dwa dni później, stając w obronie swojej kamerzystki podczas sprzeczki z kierowcą, któremu nie podobała się jazda "rybiej" taksówki.

Po tym krótkim wstępie przyszła kolej na przedstawienie towarzyszących Fishowi instrumentalistów. Gitarzystę Franka Ushera wokalista poznał jeszcze przed czasami Marillion, w swoim poprzednim zespole Blewitt. Gdy tylko rozpoczął solową karierę, od razu zaprosił go do współpracy, co zaowocowało pięcioma wspólnie nagranymi albumami. Klawiszowiec Foss Patterson, oprócz Fisha, współpracował także z muzykami takich zespołów, jak Jethro Tull, Bad Company czy Free. Przygotowane przez nich aranżacje przypominały chwilami bluesa i funky, przy czym zdecydowanie na pierwszy plan wychodził instrument Pattersona. Przyznam od razu, że kiedy pierwszy raz usłyszałem o akustycznej trasie Fisha, wyobrażałem to sobie zupełnie inaczej. Jako artysta ze Szkocji mógł sobie przecież pozwolić na tradycyjny, folkowy akompaniament. O ile ciekawiej brzmiałyby te same kompozycje, wykonane z wykorzystaniem choćby fletu i skrzypiec? I kto wie, czy nie tak właśnie by brzmiały, gdyby Fish jednak ułożył sobie życie z byłą wokalistką i flecistką Mostly Autumn - Heather Findlay. Cóż, tego nigdy się już nie dowiemy, a wielka szkoda, bo wówczas byłyby to naprawdę niepowtarzalne koncerty.

Fish starał się nie forsować swojego głosu - o jego problemach zdrowotnych pisał już w swojej relacji Meloman. Do tego muzyk był już mocno zmęczony - codzienne koncertowanie w jego wieku robi swoje. Nikt nie miał najmniejszych pretensji o to, że "nie wyciągał", bo nie o to przecież chodziło. Najważniejsza była jego charyzma - barwne opowieści, dowcipne komentarze, milion emocji na sekundę, wyraźny kontakt wzrokowy z niektórymi fanami w trakcie śpiewania, właśnie takie rzeczy najmilej zapamiętuje się po koncertach. Jeśli chodzi o oprawę, zabrakło świateł, które tak pięknie wyglądają na zdjęciach Melomana, był za to tradycyjny stolik z trunkami, do którego chętnie podchodził Frank Usher, żartobliwie ganiony za to przez Fisha.

Właściwą część koncertu rozpoczął protest song "State of Mind" z debiutanckiego solowego albumu "Vigil On Wilderness". To jedna z piosenek, które grywał podczas każdego występu na trasie, podobnie jak dwa kolejne, bardziej funkowe przeboje "Somebody Special" i "Jumpsuit City" z krążka "Suits", choć nie obraziłbym się, jakby zamiast nich pojawiło się coś innego. Ostatnim kawałkiem w tej części koncertu był żywiołowo powitany "Brother 52", nawet jeśli niektórzy fani mają z tą piosenką nie po drodze (czego chyba nigdy nie zrozumiem). Ach, gdyby tylko Fishowi towarzyszył skrzypek...

Pomiędzy utworami, jak przystało na kameralny występ, Fish pozwalał sobie na dłuższe wypowiedzi. Kilka uwag poświęcił m.in. piłce nożnej z okazji zbliżających się mistrzostw Europy, ale też ze względu na odbywający się tego dnia mecz Hibernian FC (ukochany zespół Fisha) z Heart of Midlothian, w którym padł remis 2:2. Jak zdradził Fish, gdyby Hibernian przegrali, poczciwy klawiszowiec nie pojawiłby się na koncercie. Pamiętam, że w podobnym tonie dowcipkował 10 lat temu podczas koncertu w krakowskim "Kinoteatrze UPC", niedługo po remisowym (1:1) meczu szkockiej reprezentacji z naszymi orłami. Nie zabrakło nawiązań do jego ostatniego małżeństwa. Przypomnę, że po rozstaniu z Heather, Fish ożenił się z Katie Webb, by rozwieźć się w ciągu roku. Fish zaprezentował noszoną na szyi ślubną obrączkę, która podobno każdego ranka przypomina mu, aby już nigdy przenigdy ("never ever ever ever...") nie popełnił już tego samego błędu. Bohaterem wieczoru był także Fairy Tale Creature, czyli obdarzony wyjątkowo sympatyczną aparycją przyjaciel Fisha z Walii, Shawn. Artysta rozmawiał z nim, przekrzykując się przez całą salę, przedstawił pokrótce historię jego przezwiska, a na koniec nawet z nim zatańczył, ale do tego jeszcze dojdziemy.

Po "jeździe obowiązkowej", typowych dla każdego koncertu utworach, przyszła kolej na skok w przeszłość. Nie licząc zagranego później "Raw Meat" (trzecia już piosenka z płyty "Suits", której według mnie było trochę za dużo) setlistę już do końca tworzyły same utwory z lat osiemdziesiątych. Oczywiście na cokolwiek z debiutanckiego albumu Marillion - "Script for a Jester's Tears" - nie było co liczyć, a za próbę wyrwania się Franka Ushera przed szereg po zażyczeniu sobie przez jednego z fanów "Forgotten Sons", Fish zagroził gitarzyście, że zmusi go do wyuczenia się na pamięć całego "Grendela". Siłą rzeczy tej piosenki też nie usłyszeliśmy, choć jej fragmenty pojawiały się na niektórych z koncertów. Na dobry początek dostaliśmy dwa kawałki z "Fugazi", czyli kolejnej płyty popularnej Maryli. Swoją drogą jeden z primaaprilisowych żartów głosił, że Maryla Rodowicz zaśpiewa we Wrocławiu w duecie z Fishem "Just Good Friends". O ile "Punch & Judy" nie wzbudziło wielkiego entuzjazmu, pierwsze dźwięki "Incubus" wywołały radość całej sali. Trzeba przyznać, aranżacje bardziej progresywnych utworów były całkiem ciekawe.

Później nastąpiła przeplatanka kompozycji z najsłynniejszej płyty Marillion - "Misplaced Childhood" - oraz pierwszego solowego albumu Fisha - "Vigil in the Wilderness". Zaczęło się od wywołanej przez jednego z fanów "Kayleigh". Zrobiło się naprawdę pięknie, ale na mnie jeszcze większe wrażenie zrobił zagrany później "Lavender", odśpiewany przez cała halę (choć niektórym myliła się kolejność linijek w refrenie), w dodatku z powtórzoną zwrotką. Jak dla mnie, ten utwór mógłby się w ogóle nie kończyć. Przeboje te rozdzieliła ballada "A Gentlemans Excuse Me". Po "Lavender" nastąpił jeden z najważniejszych elementów całej trasy - odśpiewany wśród publiczności "Vigil". Fish śpiewał przechodząc ze swoją kamerą wzdłuż całej sali, co wielu wykorzystało, aby też nagrać dla siebie kilka pamiątkowych ujęć. A od strony muzycznej? Co by nie pisać, to przecież "Vigil" - musiało być magicznie.

A Fish wcale nie zwalniał - o koncertowym potencjale "Slainte Mhath" z płyty "Clutching at Straws" nie trzeba chyba nikogo przekonywać. Jednak to, co najlepsze, nastąpiło dopiero "Raw Meat". W zgodnym odczuciu fanów, którzy uczestniczyli w tegorocznych koncertach Fisha, "Fugazi" idealnie sprawdziło się jako kulminacyjny punkt koncertów. Bardzo dobra aranżacja, wyraźne zaangażowanie emocjonalne wokalisty, który mimo widocznego zmęczenia wcale nie wyglądał na swoich pięćdziesiąt lat, i świetna reakcja publiczności. Dla tego utworu naprawdę warto było sięgnąć głębiej do kieszeni. Założę się, że wielu uczestników koncertu do białego rana wciąż zadawało sobie w myślach pytanie, gdzie podziali się ci wszyscy poeci, wizjonerzy i wyrocznie, o których śpiewali wraz z Fishem.

Potem oczywiście były podziękowania dla muzyków, oklaski, wywoływanie Fisha na scenę i bis. "The Company" stanowiło świetne dopełnienie wieczoru, tym bardziej, że do tańczącego słynny "ballerin's dance" wokalisty dołączył Fairy Tale Creature, choć niektórzy chętnie widzieliby na scenie prezesa polskiego fanklubu Ryby. Nie obyło się oczywiście bez tradycyjnego toastu z Żubrówki. Na koniec wykończony już fizycznie Fish docenił znakomitą atmosferę na widowni i choć część zgromadzonych udała się już do wyjścia, wyszedł na scenę ponownie, by powrócić na "Clutching at Straws" i zaśpiewać na pożegnanie "Sugar Mice". To był już definitywny finał tego trwającego ponad dwie godziny występu.

Czego mi zabrakło? Jeśli brać pod uwagę setlisty z innych koncertów na trasie, przede wszystkim którejś z trzech piosenek - "Just Good Friends", "Family Business", "Pilgrim's Adress", a jeśli chodzi o kawałki Marillion - fragmentu "Grendela". Prywatne listy życzeń wszystkich fanów mocno różniły się między sobą i gdyby Fish chciał zadowolić wszystkich, do rana nie zszedłby ze sceny. Dla części obecnych nie był to ani pierwszy, ani ostatni koncert na trasie i trudno się dziwić - Fish w każdym z miast opowiadał inne historie, a muzycznie też nie dał dwóch takich samych występów. No i co ważne dla lubiących trzymać się blisko fanów Fisha - nie ma przecież dwóch takich samych afterparty.

Trudno jest oceniać tę trasę. Na pewno dla miłośników Fisha stanowiła niezapomniane wydarzenie i naprawdę warto było tam być. Na duży plus należy zaliczyć setlistę. Z muzycznego punktu widzenia, mogło być jednak znacznie lepiej, choć nie umniejszam tu oczywiście ani trochę klasie instrumentalistów. Muzycy zresztą narzekali na nagłośnienie odsłuchów, które wcale nie ułatwiało im gry. Fish bardzo chwalił sobie później zgromadzoną w "Andaluzji" publiczność, która w dniu, kiedy odczuwał już poważne zmęczenie, pomogła mu podobno przypomnieć sobie, po co właściwie grywa te koncerty. Wyraził też zadowolenie z powodu braku krzesełek, które utrudniały mu kontakt z fanami podczas niektórych występów w poprzednich dniach.

Dla mnie zgrzytem była jedynie postawa pewnej brunetki, która postanowiła najwidoczniej ukraść show dla siebie. Przepchała się do pierwszego rzędu z wielkim kawałkiem tektury z napisem "Cliche for Katie", by niemal się popłakać, gdy Fish odmówił zagrania jej ulubionej piosenki, dłuższy czas próbując namówić go do zmiany zdania. Ja wiem, że to naprawdę piękna kompozycja, ale artysta niejednokrotnie tłumaczył już na wcześniejszych koncertach, że nie wykonują jej w wersji unplugged. Moja prywatna żółta kartka dla tej pani.

Na koniec wspomnę jeszcze o wydarzeniu, które miało miejsce przed koncertem. Fish odwiedził bowiem w Katowicach grób Tomasza Dziubińskiego, założyciela Metal Mind Productions, który zmarł w grudniu 2010 roku na raka. Kilka dni wcześniej zadedykował mu cały warszawski koncert w "Studio im. Agnieszki Osieckiej".

Przeczytaj: relacja z koncertu z Ostrołęki, 28.03.2011.

Komentarze
Dodaj komentarz »

Materiały dotyczące zespołu

- Fish

Napisz relację

Piszesz ciekawe relacje z koncertów? Chcesz je publikować na rockmetal.pl?

Zgłoś się!
Na ile płyt CD powinna być wieża?