- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
relacja: Festiwal "Stacja Woodstock 2000", Kraków, 3 - 8.12.2000
miejsce, data: Kraków, Stacja Woodstock, 3.12.2000
miejsce, data: Kraków, Stacja Woodstock, 4.12.2000
miejsce, data: Kraków, Stacja Woodstock, 5.12.2000
miejsce, data: Kraków, Stacja Woodstock, 6.12.2000
miejsce, data: Kraków, Stacja Woodstock, 7.12.2000
Idea organizatorom pionierskiego Festiwalu Stacja Woodstock 2000 przyświecała jedna - zaprezentować i wypromować, o ile to możliwe, młode, nie zaistniałe dotychczas poważnie na krajowym rynku muzycznym zespoły. Jak wiadomo (a może i nie?), rynkiem muzycznym rządzi w znacznej mierze przypadek, a zjawisko przepadania na nim bez wieści uzdolnionych i pełnych potencjału muzyków jest na tyle niepokojące, że każde aktywne jemu przeciwdziałanie godne jest pochwały.
Festiwal otworzyła grupa Kroner Cirkus - krakowski kwartet ze śpiewającym gitarzystą. Chłopaki zaprezentowali kilka ciekawie zaaranżowanych coverów, między innymi bardzo udaną kompilację I i II części "Another Brick In The Wall" Pink Floyd oraz znacznie przyspieszoną wersję purplowego "Perfect Strangers". Własne kompozycje grupy przywodziły silne skojarzenia z twórczością King Crimson, nie powalały jednak ani specjalną oryginalnością, ani też szczególną jakością wykonania.
Następna grupa, Dryblers, zaprezentowała wyłącznie własny materiał, zagrany poprawnie, nie wyróżniający się jednak niczym szczególnym. Razić mógł też nienadzwyczajny śpiew wokalistki, która zaniedbywała właściwie zupełnie jakąkolwiek modulację głosu na rzecz prostego krzyku. Dodać można może tylko, że wszystkich muzyków cechował wyjątkowy młody wiek, co może rokuje pewne nadzieje na rozwój muzyczny grupy w przyszłości...
Pszczyński Kfintet wprowadził nas w klimat chicagowaskiego bluesa, którego zagrali z naprawdę ogromnym sercem i feelingiem. Nawet na tych, dla których blues to muzyka całkiem wypalona, nudna i w słuchaniu męcząca, nie mógł nie zrobić wrażenia rewelacyjny, mocny śpiew wokalistki. Zachwycał też świetny gitarzysta, który mimo młodego wieku ma w sobie więcej bluesa niż niejeden z czołówki kapel grających obecnie ten gatunek muzyki. Chłopak radził sobie dobrze zarówno z tradycyjną techniką, jak i z użyciem takich efektów jak slide czy kaczka, a we wszystkim słychać było prawdziwy muzyczny talent. Szkoda, że własnym kompozycjom zespołu brakło trochę oryginalności, ale i tak okazali się najjaśniejszym punktem festiwalowego dnia.
Następni na scenie pojawili się krakowscy The Roots. Miałem okazję oglądać niejednokrotnie ich występy i stwierdzam szczerze, że ten występ należał do ich najbardziej udanych, zagrali z prawdziwym zaangażowaniem, bez potknięć. Ich muzyka to tradycyjny hard rock lat siedemdziesiątych, ze szczególnie widocznym wpływem takich grup Deep Purple czy Led Zeppelin, kilka coverów tych wykonawców znalazło się zresztą w repertuarze występu. Trzeba przyznać, że klimat tamtych lat panowie potrafią odtworzyć swoim graniem całkiem udanie, również we własnych kompozycjach, bogatych w ciekawe dialogi gitary i klawiszy, co może się na pewno podobać fanom właśnie tamtej muzyki.
Jako ostatni z niedzielnych zespołów wystąpił warszawski Whichheaven - jak się okazało, największe na całym festiwalu wyzwanie dla akustyka i sprzętu nagłaśniającego. Muzycy zagrali bowiem bardzo ostry metal, powodując przeciążenia na wszystkich liniach miksera oraz groźbę uszkodzenia słuchu wśród całej publiczności. Co ciekawe, ten najbardziej odbiegający od rock'n'rolla wykonawca rock'n'rollowego festiwalu zyskał zdecydowanie najlepsze przyjęcie publiczności, która na przykład podczas wykonywania ironowskiego "Fear Of The Dark" zgodnie chóralnie odśpiewywała refren oraz gitarowe melodyjki. Na pewno zwracał uwagę pełen charyzmy wokalista, wywracający demonicznie gałkami oczu, natomiast dech w piersiach zapierała bajeczna wprost technika gitarzysty, jakiego nie dane mi (i prawdopodobnie nikomu) było jeszcze oglądać w jakiejkolwiek amatorskiej kapeli. Podczas niektórych tapingowych solówek, granych sześcioma, siedmioma palcami po gryfie ruch jego ręki rozmywał się w oczach jak felgi pędzącego samochodu. Tym niezwykle mocnym uderzeniem skończył się pierwszy dzień festiwalu.
Kolejny - poniedziałek - rozpoczęły Diamenty Pani Zuzy. Zespół prezentował się z dotychczasowych zdecydowanie najlepiej jeśli chodzi o sceniczny image - prawdziwy rockowcy, w długich włosach, oryginalnych strojach i z pełnym rockowej werwy scenicznym zachowaniem. Rozpoczęli również porywająco, jednym z największych stonesowskich hitów - "Brown Sugar". W podobnym stylu potoczyła się reszta ich występu - dużo, dużo rockowego zacięcia i całkiem korzystne wrażenie ogólne, jednak znów brakło tej świeżości, czegoś niepowtarzalnego...
Ciemna Strona to znów drugi po Whichheaven zespół o mocnym uderzeniu (choć nie aż tak jak tamci) na podobnym zresztą, wysokim poziomie technicznym. Na mnie osobiście zrobił jednak mniej korzystne wrażenie, może ze względu na kobiecy wokal, choć mocny, to jednak nie pasujący aż tak dobrze do tego stylu grania. Nie da się także ukryć, że mimo wszystko sportowe palce gitarzysty Whichheaven nie mogły sobie szukać wśród uczestników festiwalu godnych rywali. No może... ale nie uprzedzajmy faktów.
Jako ostatni tego wieczora zagrał bardzo popularny na krakowskim rynku muzycznym zespół Detox. Tym panom na pewno nie można odmówić ogromnych muzycznych umiejętności i zawodowego brzmienia. Rewelacyjny wokalista, świetne zgranie, idealne dopracowanie... Zagrali kilka wszechdziejowych megahitów, z których najefektowniej wypadł chyba vanhalenowy "Jump". Zarzutów pod względem warsztatu nie mogły budzić również kompozycje własne zespołu. Jednak zgrana od kilku lat kapela, w której aż bije profesjonalnym wyszkoleniem od każdego muzyka, grająca rutyniarsko nawet najbardziej porywające hity, to nie jest materiał na zwycięzcę w festiwalu młodych, obiecujących zespołów. W nich po prostu perspektyw na rozwój muzyczny nie widać i wydaje się, że skoro nie są gwiazdą dziś, nie będą już nigdy.
Trzeci dzień zainaugurował zespół Przystanek - kolejny zespół o, na oko, niezwykle niskiej średniej wieku, co może oczywiście tylko cieszyć. Uwagę zwrócić mogła filigranowej budowy wokalistka, jednak o pełnym ekspresji głosie. Zespół prezentował umiarkowany poziom i nie robił wrażenia potencjalnego faworyta festiwalu. Bardzo efektownie wypadali jednak dwaj gitarzyści grupy w przyjemnie dla ucha opracowanych dwugłosach gitarowych.
Występ zespołu Kultura de Natura na pewno był jednym z najbardziej zaskakujących, ale w jak najbardziej pozytywnym tego słowa znaczeniu, elementów festiwalu. Mimo że ska i reggae grane przez grupę dość znacznie odbiegało od rock'n'rollowego ducha imprezy, jednak atmosfera, poczucie humoru wokalisty i niezwykle entuzjastyczne przyjęcie przez publiczność uczyniły ich występ jednym z najbardziej efektownych. Najbardziej rozbroiły mnie konkursy typu "kto pokaże więcej ciała niż wokalista dostaje trzy piwa" oraz próba dźwięku, kiedy zespół zagrał fragment utworu... Backstreet Boys.
Wieczór zwieńczył występ grupy Illinois, znanej już krakowskiej publiczności, choć niedawno wzbogaconej nowym wokalistą. Zmiana ta w dość istotny sposób wpłynęła na styl grania grupy, która z ostrorockowwej kapeli grającej muzykę pod silnym wpływem AC/DC, zmieniła się w istną kopię rodzimego TSA. Zwłaszcza nowy wokalista wyraźnie znajduje się pod wpływem pana Piekarczyka, kopiując bez oporu, na całej linii, jego sposób śpiewania. Świetnych umiejętności muzykom, jak zwykle, nie można było odmówić, tak samo jak bardzo poprawnych, dopracowanych kompozycji. Jak jednak można było powiedzieć w stosunku do wielu poprzednich kapel - to nie wystarczy...
Środa, czwarty dzień festiwalu, okazał się nieco uboższy, jako że jedna z kapel nie dotarła na występ. Mieliśmy więc do wysłuchania jedynie dwóch wykonawców, z których pierwszy, Bezimienni, okazał się być kolejnym po Kfintecie zespołem silnie zakorzenionym w bluesie. Zespołowi złożonemu z większej ilości znacznie starszych muzyków, zabrakło tej świeżości i polotu, które mogły się tak bardzo podobać w Kfintecie, a z muzyki przez nich granej aż wyciekała smętna rutyna. Efekt był taki, że występ Bezimiennych był po prostu nudny, a podobać się mógł jedynie szczególnym entuzjastom gatunku, których wszakże jest już naprawdę (niestety) niewielu.
Świetnym kontrastem dla schematycznej muzyki Bezimiennych okazał się występ drugiego zespołu - Pain Killer. Grupa o image'u licealnej kapeli, stawiającej pierwsze sceniczne kroki, wręcz wmurowała publikę w ziemię niezwykle dojrzałym materiałem własnym oraz świetnym, iście zawodowym brzmieniem i zgraniem. Technika młodego gitarzysty zespołu mogła przyprawić o oczopląs, choć na pierwszy rzut oka wyglądał, jakby dopiero uczył się grać na instrumencie i dopiero poznawał pierwsze chwyty. Wokal sprawiał wrażenie będącego pod silnym wpływem Eddiego Vedera z Pearl Jam, repertuar też przywodził silne skojarzenia z muzyką Seattle, nie można tu jednak mówić o żadnym bezmyślnym kopiowaniu, kompozycje brzmiały ciekawie i charakterystycznie. Świetnie wyszły muzykom również covery, wśród których znalazły się dwa utwory Metalliki oraz jeden Joe Satrianiego, ten ostatni był okazją do świetnych popisów wiadomo którego z muzyków. Zespół pozostawił po sobie zdecydowanie najkorzystniejsze wrażenie spośród wszystkich do tej pory występujących i wyrósł na zdecydowanego faworyta festiwalu. Któż mógł się jednak spodziewać takiego czwartku, jaki miał nadejść...
Ostatni dzień festiwalu, czwartek, rozpoczęła kapela Jean D'arme. Od razu szok - sekcja dęta, orientalne klimaty, bardzo, bardzo oryginalne brzmienie... To jest to! Od razu wrażenie - oto kolejny faworyt, zespół naprawdę na niezwykle wysokim poziomie. Kompozycje zróżnicowane, a zarazem specyficzne, niepowtarzalne, ze zdecydowanie wyróżniającym się świetnym wokalem, no i tekstami... Przyznam szczerze, że dawno na naszym rynku muzycznym nie słyszałem równie zręcznego żonglera słowem, jak tekściarz (w osobie wokalisty) Jean D'armów. Niezwykle błyskotliwie dobrane, bardzo muzycznie brzmiące, słowa piosenek genialnie wprost komponowały się z muzyką... po prostu majstersztyk. Entuzjastyczne przyjęcie widowni było najlepszym potwierdzeniem klasy zespołu.
To jednak okazał się dopiero początek czwartkowych emocji. Po wysoko postawionej przez Jean D'armów poprzeczce ciężkie zadanie stanęło przed trzebińskim zespołem Borderline. Ciężkie zadania to jednak, jak się okazało, pestka dla chłopaków z Bordeline - niezwykłe, niepowtarzalne brzmienie, tworzone głównie za sprawą obecności w grupie skrzypka, to tylko jeden z elementów forsujących zespół na czoło faworytów imprezy. Zespół prezentował materiał muzycznie bardzo zróżnicowany, choć w ogólnym wrażeniu niezwykle dynamiczny, ciężki, pełen bogatych aranżacji i bogatych rozwiązań instrumentalnych. Godnym zaznaczenia jest fakt, że skrzypce nie dodawały muzyce grupy żadnych egzotycznych - ludowych, gotyckich czy klasycznych - klimatów, znamienne jest to, że w tym zespole i w tej muzyce grały jak najbardziej rockowo. Wykorzystanie tego instrumentu stworzyło z Borderline zespół, który przy całej swej specyfice i niepowtarzalnym brzmieniu bez żadnych wątpliwości kwalifikuje się jako rockowy, choć z całą pewnością rock nie jest jedynym źródłem inspiracji muzyków. Dodajmy jeszcze, że pełen charyzmy, niezwykle dynamiczny wokal dopełnił pozytywnego wrażenia, przez co zaskoczona publiczność miała tego wieczora nie lada gratkę, obserwując być może (miejmy nadzieję!) przyszłych gwiazdorów największych scen.
Kompromis, ostatni z czwartkowych zespołów, zamykający zarazem część konkursową, zaprezentował znów klasyczny, hardorckowy repertuar spod patronatu klasyków gatunku, nie da się ukryć jednak, że w sposób naprawdę udany i urzekający. Nie było w tym niestety wiele oryginalności, choć na tle wielu innych grających w tym stylu, ich występ był naprawdę efektowny i tylko na tym polegało ich nieszczęście, że przypadło im zagrać w dniu prawdziwych unikatów imprezy.
Jeszcze przed 23:00 ogłoszone zostały wyniki głosowania jurorów. Główną nagrodę - sesję nagraniową dla Radia Kraków, promocję i wywiady w tymże radiu i u innych patronów medialnych imprezy (w tym naszego serwisu - przyp. red.), gitarę akustyczną firmy Yamaha wraz ze wzmacniaczem oraz dwie beczki piwa i dwie butelki wódki na świętowanie zwycięstwa - zdobyła pewnie grupa Borderline. Jako drudzy uplasowali się Jean D'armi (co najlepiej świadczy o poziomie czwartku jako dnia konkursowego), natomiast trzecie miejsce przypadło młodzieńcom z Pain Killer. Nagroda specjalna - za coś, co "zwali z nóg Jury" - przypadła jednogłośnie grupie Kultura de Natura.
Piątkowy wieczór upłynął w atmosferze występów laureatów, którzy zagrali z luzem, bez obciążenia i w naprawdę bardzo serdecznej atmosferze - podczas koncertu zwycięzców z Borderline muzycy Jean D'armów improwizowali chórki, które w końcu udzieliły się całej sali, na scenę wkroczył właściciel klubu i zarazem organizator festiwalu, a cały koncert nabrał klimatów świetnej, towarzyskiej imprezy.
Festiwal uzmysłowił wszystkim jego uczestnikom naprawdę zaskakująco wysoki poziom młodych, nie znanych jeszcze szerszej publiczności, kapel i obudził naprawdę uzasadnione nadzieje na przełom w cechującej polski rynek muzyczny stagnacji. Wniosek nasuwa się jeden - jeżeli na samym rynku małopolskim jest tak wiele tak obiecujących młodych zespołów, to znaczy, że współczesne "gwiazdy" muszą się wziąć ostro do roboty, aby utrzymać rynek.
Materiały dotyczące zespołów
- The Roots
- Whichheaven
- Kfintet
- Dryblers
- Kroner Cirkus
- Detox
- Ciemna Strona
- Diamenty Pani Zuzy
- Illinois
- Kultura De Natura
- Spirythm
- Painkiller
- Elastyczni
- Bezimienni
- Jean d'Arme
- Borderline
- Kompromis