- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
relacja: Festival Kraliky 2002
miejsce, data: Kraliky, 19.07.2002
miejsce, data: Kraliky, 20.07.2002
miejsce, data: Kraliky, 21.07.2002
Czy słyszeliście kiedyś zaaranżowany na heavy metalową modłę, słynny bodajże w latach 80-tych, utwór Sandry "Maria Magdalena"? Ja słyszałam. Na żywca, z silnym i czystym męskim wokalem. Po prostu cukiereczek. A było to w Kralikach. Ta niewielka, pięknie położona górska miejscowość w Czechach, w pobliżu polskiej granicy, świetnie nadaje się na lokalizację imprez plenerowych. Latem tonie w zieleni otaczających ją łąk i lasów. Ma dobre zaplecze gastronomiczne i handlowe, bazę noclegową też nienajgorszą (jest hotel, prywatne kwatery, a na terenie festiwalu spore pole namiotowe - rozbicie namiotu wliczone w cenę wejściówki). Już na przejściu granicznym w Boboszowie dowiedziałam się, że festiwal w Kralikach jest słynny w tych okolicach. Niezwykle sympatyczny Czech w wieku (na oko) Joe Satrianiego, prowadzący przygraniczny sklepik, wyraził się dość dosadnie, słysząc, gdzie się wybieram: "To je bordel". Uśmiechając się stwierdził też, czego po czesku już niestety nie zacytuję, iż miejscowi na czas festiwalu wyjeżdżają z miasteczka, bo w nocy tak głośno słychać muzykę, że nie można spać. Ta ostatnia uwaga okazała się prorocza. Spod granicy dojechałam na miejsce stopem, dostałam na rękę jasnozielonego backstage'a dla VIPów (tutaj jeszcze raz serdeczne dzięki dla Krzysztofa Rakowskiego!) i wczesnym popołudniem przekroczyłam festiwalową bramę.
Z pierwszego dnia, muszę przyznać, pamiętam niewiele, oprócz tego, że występy kolejnych kapel rozpoczynały się punktualnie o wyznaczonej w programie porze. Po wielogodzinnej podróży byłam chyba zbyt zmęczona, żeby skrupulatnie rejestrować wrażenia. Obejrzałam sobie jedynie dużą scenę, była naprawdę imponująca. Zwłaszcza wieczorem, gdy rozświetlały ją dziesiątki kolorowych reflektorów. Oprócz siedmiu czeskich zespołów (Mashy Muxx, Radium Nfq, Need Of Activity, Prohrala v Kartach, Vypsana Fixa, Uż Jsme Doma i Carlos De Nicaragua) wystąpiły na niej dwa słowackie bandy: Chiki Liki Tu-A i Vidiek oraz jeden z Italii - Persiana Jones. Co kto grał nie pamiętam, ale zapewniam, że publika bawiła się znakomicie, zarówno ta na polu tuż pod sceną, jak i ta oblegająca położone nieco wyżej ławki. Obie sceny były usytuowane na terenie obiektów będących prawdopodobnie boiskami (całe miasteczko festiwalowe mieściło się zresztą na terenie ośrodka rekreacyjno-sportowego, tuż za dużą sceną był spory, dostępny dla festiwalowiczów odkryty basen). Muzyki gitarowej w każdym razie nie brakowało. Na oficjalnej stronie festiwalu (festival.kraliky.com) możecie sobie obejrzeć fotki - kilku wykonawców pierwszego dnia tam znajdziecie.
W sobotę, czyli dnia drugiego, nastawiłam się przede wszystkim, podobnie jak większość festiwalowej gawiedzi, na koncert Laibach. Ale do wieczora było sporo czasu, zespoły na obu scenach startowały około południa, więc wracając z krajoznawczej wycieczki po okolicznych wzgórzach, postanowiłam sprawdzić co słychać. Sprowadziło mnie pod dużą scenę rasowe deathmetalowe łupanko. Okazało się, że łoił właśnie czeski Boron, chyba jeden z najcięższych festiwalowych staffów. Przed sceną spore grono zapaleńców kręciło młyny, a na scenie też się kotłowało, jakby przejeżdżał tamtędy ciężko dyszący pancerny czołg. Tego mi na tym ekologiczno-humanitarnie zorientowanym festiwalu brakowało pierwszego dnia. Porządnego metalowego kopa. Leżąc sobie później przed namiotem, słyszałam popisy wokalno-instrumentalne z małej sceny, które przeplatały się z dźwiękami próbujących i, później, występujących wykonawców na dużej scenie. I to był jedyny, poza figlem aury dnia trzeciego, mankament festiwalu. Tylko bezpośrednio pod każdą ze scen miało się komfort selektywnego odbioru muzyki. Gdzie indziej dźwięki płynące z obu scen zlewały się w jedno i działały wyjątkowo drażniąco na moje - i jak domniemywam także innych - receptory. Do tego dochodziło jeszcze niestrudzone "disco non stop" z namiotu z muzyką, nazwijmy ją klubową, żeby nikt się nie obraził, czyli popisy pewnie dość znanych w Czechach DJów. Wśród pięknej przyrody udało mi się, bez większego szwanku dla słuchu, doczekać wieczoru, a więc również występu gwiazdy tego festiwalu - silnej grupy, co się zowie Laibach. Spodziewałam się show na światowym poziomie, ale to, co zaprezentowała piątka (wokal, gitara, bas, perkusja i klawisze) tych zagadkowych jak sfinks Słoweńców, po prostu przerosło moje oczekiwania. To był mroczny, dreszczogenny, hipnotycznie przykuwający uwagę i przede wszystkim sprawnie zrealizowany spektakl muzyczno-wizualny, z projekcjami na telebimie wieszczącymi Armageddon. Najpierw popłynęło w eter typowe dla nich, chóralne intro rodem z monumentalnej opery. Ustawianie nagłośnienia trochę trwało i po około kwadransie usłyszeliśmy pierwsze takty tej niesłychanie potężnej muzyki. Chłopaki rozpoczęli coverem. I, szczerze mówiąc, trudno wyobrazić sobie lepszy wstęp. Było to "The Final Countdown" szwedzkiego Europe. Nie zabrakło bardzo znanych utworów, jak "God Is God" czy "Jesus Christ Superstar" i innych sztandarowych kawałków z tego albumu (swoją drogą wokalista, który zamiast spodni miał na sobie coś w rodzaju długiej do kostek spódnicy, sam wyglądał jak prorok czy jakiś inszy Jezus, basista dla odmiany stroił miny i przybierał pozy jak rasowy nazi rodem z III Rzeszy). O ile mnie pamięć nie myli, Słoweńcy wykonali też jeden utwór instrumentalny, mniej więcej w połowie kilkunastoutworowego koncertu. Na bisy poleciały kolejne dwa covery, w tym "Sympathy For The Devil" Stonesów. Publika szalała, niektórzy, w tym i ja, z wrażenia sikali w majtusie. Muzycy Laibach z pewnością schodzili ze sceny zmęczeni, bo zaraz po koncercie spakowali sprzęt i odjechali w ciemną noc. A po nich zaprezentował się festiwalowemu audytorium - i wcale nie były to postlaibachowe niedobitki - bardzo ciekawy czeski zespół o nazwie wręcz idealnej jak na godzinę drugą w nocy, a mianowicie Hypnotix. Rozbudowane instrumentarium (m.in. bongo bongo), sekcja, gitary, klawisze plus czarny wokal i w ogóle bardzo widowiskowi wykonawcy. A muzyka nieodparcie skojarzyła mi się z płytą "Ur" Lecha Janerki. Czyli takie gabrielowskie eksperymenty w oparciu o wzbogacone etnicznie rockowe instrumentarium. Bardzo pozytywna energia. A publika mimo kosmicznie późnej pory bawiła się doskonale.
Trzeci dzień okazał się najbardziej upalny. Z nieba lał się żar i nic właściwie, oprócz strasznej duchoty, nie zapowiadało tego, co stało się około godziny piątej po południu. Ale po kolei. Pierwszego dnia w Kralikach, kiedy odbierałam backstage'a, meldowali się przy stoliku z akredytacjami Czesi z zespołu Bahrain. Coś mnie tknęło, żeby zapamiętać tę nazwę. No i opłaciło się. Po sprawdzeniu w festiwalowym programie, okazało się, że grają w niedzielę na małej scenie. Malując sobie paznokcie u stóp i popijając ulubiony napój orzeźwiający, wysłuchałam w nieziemskim ukropie jednego z najciekawszych koncertów małej sceny. Klasyczny metalowy skład wzbogacony o dodatkową gitarę, ciekawe nu tone'owe aranże, dobra technika, bardzo dobry męski wokal (zresztą nie angielski, lecz czeski). Po prostu młody utalentowany zespół. Szczególnie zapadł mi w pamięć utwór, którym zamknęli swój występ, a mianowicie "Allah Ak-bar", z soczystymi orientalnymi riffami gitar. Po nich zainstalował się dość szybko kolejny band, więc postanowiłam posłuchać, czym uraczy grupkę słuchaczy pod sceną niejaki Tibet z Brna. Zagrali bardzo przyzwoity bluesrockowy set. W tak zwanym międzyczasie paznokcie mi wyschły, napój się skończył i trzeba było wracać do namiotu. Wygrzewając się nadal w słońcu wyczekiwałam chwili, kiedy na dużej scenie zacznie się próba jedynego polskiego na festiwalu w Kralikach wykonawcy, czyli Fading Colours. Jednak aura, w górach dość kapryśna, pokazała do czego jest zdolna. Zerwała się wichura, deszcz lał blisko godzinę i trzeba było zwijać manatki. Zresztą większość festiwalowej publiki wyjechała już po koncercie Laibach.
Pozostałe występy zostały odwołane. Ale mimo to, warto było przejechać tych paręset kilometrów. Oprócz muzyki, czeski festiwal oferował swoim uczestnikom występy teatralne, projekcje filmowe i mnóstwo innych atrakcji (pamiątki i festiwalowe gadżety, świetne jedzonko, możliwość sfotografowania się z rzadkimi gatunkami drapieżnych ptaków). W przyszłym roku zgodnie z tradycją, kolejna edycja festiwalu. Zachęcam, bo nad Wisłą podobnych imprez raczej nie uświadczycie. A "bordelu", mimo usilnych starań, nigdzie nie wypatrzyłam.
P.S. Z festiwalowej rozpiski wynika (po wzięciu poprawki na odwołane w ostatnim dniu koncerty), że w Kralikach na obu scenach wystąpiło ponad 50 zespołów.
Materiały dotyczące zespołów
- Persiana Jones
- Vidiek
- Chiki Liki Tu-A
- Carlos De Nicaragua
- Uż Jsme Doma
- Vypsana Fixa
- Prohrala v Kartach
- Need Of Activity
- Radium Nfq
- Mashy Muxx
- Hypnotix
- Laibach
- Boron
- Tibet
- Bahrain