- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
relacja: Extreme Death And Grind Party, Kraków "Kuriozum" 15.03.2003
miejsce, data: Kraków, Kuriozum, 15.03.2003
Takiej "mięsistej" imprezy dawno w Krakowie nie było. Jako że dość cykliczne swego czasu krakowskie koncerty pod nieco pretensjonalną nazwą "Bramy Hadesu" umarły śmiercią naturalną, ten gig był pierwszym od listopada (nie licząc koncertu Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy). Chyba przede wszystkim tym należy tłumaczyć fakt, że tego wieczora w klubie znalazło się więcej osób niż mógł on pomieścić. Z tego też powodu spora grupa fanów odeszła z kwitkiem - sytuacja jak na polskie warunki naprawdę nietypowa. Na pewno miała też na to wpływ atrakcyjna cena biletów oraz bardzo ciekawy skład, w którym na szczęście zabrakło ogranego w Krakowie już do znudzenia towarzystwa wzajemnej adoracji spod znaku Crionics/Thy Disease. Warto też parę słów poświęcić miejscu, w którym odbyła się impreza, raczej nieznanemu wielbicielom ciężkiej muzy. Klub Muzyczny "Kuriozum" to dwupoziomowy, pięknie urządzony lokal, z najbardziej chyba mrocznym i równocześnie przytulnym klimatem w jakim widziałam tego typu koncert.
Jako pierwsza na scenę wyszła nowotarska Porphyria. Zagrali szybko, mocno i z niezłym wykopem - słowem: krótko i na temat. W ich przypadku dwóch wokalistów to bez wątpienia niezły pomysł. Brutalny death/grind, jak sami określają swoją muzykę, został przyjęty pozytywnie, ale bez specjalnego entuzjazmu. Na pewno chłopaki muszą jeszcze popracować nad spójnym wizerunkiem, bo jak na razie przypominają grupę z łapanki. Całkiem niezły występ - szczególnie dlatego, że dawno nie słyszałam, aby kapela grająca na samym początku była tak dobrze nagłośniona.
Po Porphyrii na scenę miał wkroczyć wielicki Heart Attack, ale ponieważ gdzieś (koło baru?) zapodziali się niektórzy członkowie zespołu, na scenie szybko i sprawnie zainstalował się Deformed z Suchej Beskidzkiej. Bardzo spodobał mi się ich listopadowy koncert w ramach trasy "Hellish Damned Tour II", jednak ten krakowski występ mnie rozczarował. Użycie automatu perkusyjnego jest zawsze ryzykownym posunięciem i tym razem zespół przegrał. Mimo wysiłku grupy nie udało się stworzyć klimatu, wszystko wyszło jakoś płasko i bezbarwnie. Okazało się przy okazji, jak ważny w ich przypadku jest performance. - tym razem zabrakło osobnika mielącego mięsko (niektórzy wiedzą o co chodzi). Co prawda zespół jak zwykle wystąpił w swoich płaszczach chirurgicznych, ale ponieważ występ nie był zbyt przekonujący, robiło wrażenie sporego przerostu formy nad treścią.
To co nastąpiło później, powinno zapisać się złotymi zgłoskami w księdze krakowskich imprez. Takiego koncertu w wykonaniu (jeszcze?) podziemnej kapeli, nigdy chyba jeszcze tu nie było. Warszawska Pyorrhoea, projekt kilku muzyków znanych z badziej "topowych" bandów (Hate, Vesania) pokazał co znaczy profesjonalizm. Zastanawiałam się jaki był cel stworzenia tego zespołu, czy nie chodzi li tylko o kolejny klon z cyklu "i tak jesteśmy debeściaki, bo gramy tu i tam". Okazało się jednak, że chłopaki mają swój pomysł na świetną deathowo-grindową muzę i przy okazji nie obnoszą się ze swoim "pochodzeniem". Ich trwający około pół godziny set doprowadził do takiego wrzenia wśród publiki, że zastanawiałam się, kiedy ludzie zaczną chodzić po ścianach. Materiał z promo, odegrany z mistrzowską precyzją wgniatał po prostu w podłogę. To co wyprawia perkusista nie mieści się w głowie (automat wysiada w przedbiegach), a wokal Andrzeja, bardziej chyba znanego z redagowania "Masterful Magazine", to dowód na to, że w metalu nie wystarczy bekać do mikrofonu, a trzeba mieć "trochę" pary w płucach. Kiedy na koniec zagrali cover Brutal Truth, amok wśród publiki sięgnął apogeum i dobrze, że na tym zakończyli, bo chyba scena poszłaby w drzazgi. Osobną sprawą jest wizerunek kapeli. Ci goście SĄ na scenie, każdy z nich to bardzo mocna osobowość i to się czuje. Moim zdaniem wpędzili w kompleksy nie tylko swoich współgraczy, ale i członków innych kapel oglądająch ten koncert. Fenomenalny występ, po prostu brakuje słów, trzeba było tam być. Czekam na kolejny koncert!
Niełatwe więc zadanie czekało odnaleziony już Heart Attack. Ich najbardziej odbiegająca od reszty stylistycznie muza nie przez wszystkich została przyjęta przychylnie. Wesoły, rozrywkowy hard'n'heavy ze sporymi wpływami grania w modnym ostatnio stylu nu metal na pewno świetnie sprawdza się w innych warunkach, koncert jednak był zbyt sprofilowany w inną stronę. Na pewno też scena w "Kuriozum" była dla nich zbyt mała. Jednak udało im się rozruszać kilka osób, szczególnie kiedy odegrali kowerek AC/DC. Nie było źle, ale chętniej widziałabym ten zespół na innych imprezach, szczególnie plenerowych.
Kolejnym daniem była krakowska Serpentia. Skład po odejściu gitarzysty nieco odchudzony, ale w przeciwieństwie do ostatniego koncertu w klubie "Extreme", nie odbiło się to drastycznie na ich brzmieniu. Miałam nawet wrażenie, że zagrali dużo mocniej i agresywniej niż poprzednio. Z tego co wiem, mają problemy z wydaniem nowego materiału, co bardzo mnie dziwi. W tej grupie naprawdę tkwi ogromny potencjał, grają tam uzdolnieni muzycy, którzy starają się nie powielać wytartych schematów. Być może właśnie ta nieszablonowość zamyka im drogę do uszu i serc twardogłowych wydawców. Do Serpentii dołączył perkusista Pinokio, za mikrofonem ponownie zobaczyliśmy Panzerfausta, którego bardzo godnie zastępował ostatnio niejaki Łukasz. Oby był to koniec personalnych przetasowań, gdyż "dzięki" nim zespół wiecznie sprawiał wrażenie mało "dotartego". Bardzo cieszy mnie fakt, iż ich muzyka ewoluuje w coraz cięższe brzmienia, wystarczy na naszej scenie ostro grających ongiś kapel, które rozmiękczyły swoją muzykę do postaci niestrawnej w końcu papki. Publice występ bardzo się podobał, ludzie szaleli, co po kilkugodzinnym maratonie było najbardziej miarodajną oceną występu Serpentii - najlepszego od dość długiego czasu.
Rzadko się zdarza, aby tego typu klubowe gigi trwały całą niemal noc. Sceptic, który miał zamykać imprezę, na scenę wkroczył po pierwszej nad ranem. Od razu dało się zauważyć pewien, hmm, mankament tej sytuacji. Muzycy byli dość poważnie wstawieni, szczególnie Jacek Hiro, który na moje oko ledwo stał na nogach. Z tego powodu ich występ wywołał skrajne opinie. Trzeba przyznać, że mimo tak późnej pory niewiele osób opuściło klub i czekało do samego końca. Z jednej strony rozumiemi tych, którzy poczuli się zlekceważeni i stwierdzili, że był to koncert "na odwal się". Z drugiej była to niezła okazja, aby zobaczyć jak w niemal ekstremalnej sytuacji chłopaki zmagają się z instrumentami. Mnie osobiście ten totalnie (może aż za bardzo) wyluzowany występ po prostu się podobał. Wpadki, od których momentami aż się roiło, bardzo mnie bawiły, chociaż na wielu twarzach można było dostrzec niesmak i niedowierzanie - tak tak, to była chyba jedna z niewielu okazji aby zobaczyć mistrzów techniki w tak głębokiej niedyspozycji. Warto też dodać, że podczas jednego z kawałków na scenę wskoczył były gardłowy Sceptica, który udzielał się dzielnie przez dłuższą chwilę. Krótko mówiąc chłopaki zagrali bardzo oryginalny set: jak na swoje możliwości niezbyt profesjonalny, ale z uśmiechem na ustach i w super lekkiej atmosferze. Właśnie ten luz i radość chwili całkowicie rekompensowały mi niedostatki muzyczne.
Na tych wytrwałych, którzy po koncercie postanowili jeszcze pozostać na imprezie, czekała bardzo miła niespodzianka. Niektórzy muzycy dorwali się do instrumentów i rozpoczęło się bardzo spontaniczne jam session, w którym prym wiódł Cyprian z Pyorrhoea, znany bardziej z działalności w Hate. Chłopali pukali i stukali blisko godzinę, wzbudzając zachwyt i podziw, szczególnie wśród zgromadzonych na sali początkujących instrumentalistów. Był to niesłychanie miły akcent, który niestety rzadko się zdarza. Potem ponoć do białego rana trwały w "Kuriozum" hulanki i swawole. Nie dziwię się, bo takie wnętrza i atmosferę żal opuszczać.
Była to naprawdę świetna impreza, nie pozostaje nic innego jak czekać na kolejne edycje. Na pewno znajdą się malkotenci, dla których klub był ciasny, toaleta za czysta, a barmanka zbyt chuda. No cóż, lepiej nic nie robić i narzekać, że nic się nie dzieje. Mnie jednak bardzo się podobało, mimo wszystkich niedociągnięć. I z tego co widziałam - nie tylko mnie.