- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
relacja: Exodus, Turbo, Alastor, Poznań "Eskulap" 16.06.2015
miejsce, data: Poznań, Eskulap, 16.06.2015
Odhaczony. Kolejny z dobrych i ważnych koncertów. W dobrej cenie (80 zł), co chcę bardzo dobitnie podkreślić, choć wątpię, by przeczytali to ci, co robią koncert Motorhead za 290 zł (szlag by ich trafił). Na Exodusie byłem po raz pierwszy, ale doskonale wiedziałem, czego się spodziewać: parę tyłków zostało solidnie skopanych, w tym i mój.
"Eskulap" jaki jest, każdy wie, kto tam był. No, ale Poznań na tę chwilę nic lepszego nie ma. To znaczy jest jeszcze fajny klub "Zeppelin Hall", ale od bardzo dawna nic się tam nie dzieje i nie wiem dlaczego. W każdym razie "Eskulap" na takie chamskie koncerty jest wystarczający, a nawet ma jedną dużą zaletę: ma stosunkowo szeroką scenę, przez co pod barierkami raczej nie zdarzają się prawdziwe pogromy.
Exodus, gadżety koncertowe, Poznań 16.06.2015, fot. Mikele Janicjusz
Do składu imprezy podłączyły się polskie grupy Turbo i Alastor. I trzeba powiedzieć, że z interesującego koncertu zrobiło się wydarzenie, na którym po prostu należało się zjawić.
Alastor poprzednio widziałem w roli supportu przed Kingiem Diamondem, ale wówczas jakoś mnie nie kupili. Tym razem dali lepszy koncert, bardziej wyluzowany. Grali przez dobre pół godziny, w tym czasie zaprezentowali chyba sześć utworów. Zaczęli od kawałków z najnowszego albumu "Out of Anger" (2012): "Crawling" i "Look at Me". Następnie Mish Jarski ogłosił, że teraz pośpiewa trochę po polsku. Wybrano piosenki "Głową w Mur" i "Nieprawdopodobne". Kultowymi utworami "Apage" i "Fuck" Alastor zakończył swój występ. Brzmienie mieli mocne i nie wiem, czy nie byli najlepiej nagłośnionym zespołem tego wieczoru. Nie wskazywały na to znaki dawane akustykowi przez Mariusza Matysiaka, który chciał powiedzieć, że odsłuch nie działa. Może i dla muzyków nie wszystko było o'key, ale publiczność była wyraźnie zadowolona.
Na Turbo już od dawna ostrzyłem sobie zęby. Czekajcie, zerknę aby, kiedy ich ostatnio widziałem... Cholera, w 2011 roku. Uważam, że zespół Wojtka Hoffmanna jest obecnie w wysokiej formie. Ostatnie dwie płyty, choć trochę zachowawcze, to jednak zawierają kawał przyjemnej dla ucha muzyki, a na żywo, dzięki Tomkowi Struszczykowi, wszystko nabiera rumieńców. Turbo dostało na zaprezentowanie się 40 minut, co wokalista natychmiast skwitował słowami: "Słuchajcie, mamy mało czasu, więc lecimy". Jak lecimy, to lecimy. Na początek ostry "Ostatni Wojownik", a zaraz potem obowiązkowa "Kawaleria Szatana cz. 1". Każdy zespół lubi się pochwalić przed publicznością nie tylko tym, co najlepsze, ale i tym, co najnowsze w dorobku. Klasycy Nowej Fali Polskiego Heavy Metalu (tu mrugnięcie oczkiem) wybrali na tę okazję utwór otwierający płytę "Piąty Żywioł" (2013) oraz zaaranżowany na modłę "judaspriestową" kiler pod tytułem "This War Machine", o którym wokalista powiedział, że bardzo go lubi zapowiadać. Reszta to utwory z dawnych krążków, m.in. "The Raven", "Seans z Wampirem" i super klasyki z trzeciej płyty, czyli "Kawaleria Szatana cz. 2" i na sam koniec wspaniały "Żołnierz Fortuny". Zanim zeszli ze sceny, Struszczyk przedstawił swoich kompanów, a ci dawnym zwyczajem ładnie się ukłonili i pozdrowili fanów, którzy, co oczywiste, mieli pewien niedosyt.
Exodus długo kazał na siebie czekać. Technicy pucowali scenę, testowali sprzęt, kręcili się bez wyraźnego celu aż do przesady. Ale wreszcie zaczęli około 22:00. Najpierw perkusista pokazał się na swoim instrumencie, stojąc z wyciągniętymi w górę pałkami. Potem powoli zajmowali miejsca gitarzyści i na końcu żwawo wkroczył wokalista. Jako że był to koncert zorganizowany w ramach trasy "Blood In, Blood Out Tour", najpierw zaserwowali kawałki z tego albumu, w tym świetny numer tytułowy, który publiczność ochoczo podchwyciła. Z miejsca zrobiło się pod sceną gorąco. Wciąż dochodzili nowi "metal maniacs", którym to mianem określił kilkukrotnie swoich fanów Steve Souza. Exodus to prawdziwy pierdolony Bay Area Thrash Metal Band. Widziałem już wszystkie słynne zespoły z legendarnej Zatoki i coraz lepiej zaczynem rozumieć, jaka to była potęga. Wszystkie mają w sobie niebywałą charyzmę, która pozwala im (z przerwami lub nie) działać od początku lat 80. Kawał czasu. No, ale jeśli gra się takie koncerty, jak Exodus 16 czerwca 2015 roku, to nic dziwnego, że ludzie chcą przychodzić i podziwiać mistrzów.
Następnymi kawałkami były "Iconoclasm", "Children of a Worthless God", podczas którego udało mi się wydębić kostkę, oraz bardzo wyczekiwana "Piranha". Zetro nie omieszkał przypomnieć, kto był współautorem "Salt the Wound" i że ów pan współtworzył kiedyś Exodusa. Podobało mi się to, że instrumentaliści nie gapili się tępo w sufit, tylko zbliżali się do krawędzi sceny, by przybić piątkę lub pokazać, gdzie tym razem ma się zakręcić circle pit.
Fakt, ochroniarze roboty dużo nie mieli, bo ludziska woleli tańczyć w dzikim pogo niż spadać do fosy. Dopiero pod sam koniec była taka seria, że trochę potu wylali. A przy takich klasykach, jak "Pleasures of the Flesh" czy "Metal Command" panował prawdziwy rozpiździaj. Gdzieś tam pojawił się jeszcze jeden utwór z premierowego materiału, czyli "Body Harvest".
Od tego momentu wisiałem już przygwożdżony do barierek i, nie mogąc się za bardzo ruszyć, próbowałem przeżyć. Przeżyć przy kawałkach z albumów "Fabulous Disaster" (1989) i "Bonded By Blood" (1985)? (śmiech) Nie no! Dałem radę, choć pojawił się przy mnie taki wielki brodaty talib, który normalnie wypierdolił mnie spod sceny. No nie dałem rady się utrzymać. Podstawową część zamknęły dwa masakratory: "A Lesson in Violence" i właśnie "Bonded By Blood".
Wrócili po chwili, by zalutować trzema kopniakami: "War Is My Shepherd", "The Toxic Waltz" i "Strike of the Beast" i dobrze, że na tym zakończyli, bo ja już nie miałem sił. W sumie szesnaście kawałków zagrali Amerykanie. To naprawdę ładnie, bo cały koncert trwał ponad półtorej godziny. Było na zmianę ciężko jak cholera albo szybko jak diabli. Exodus to ta sama liga, co Slayer czy Overkill, więc o jeńcach nie ma mowy. Może w naszym kraju są odrobinę mniej popularni niż tamte załogi, ale wiadomo, że na koncercie nie pojawią się przypadkowe osoby. Tak było i w Poznaniu, do "Eskulapa" wsypała się sól ziemi. Inna sprawa, że w tym niewielkim klubie frekwencja zdecydowanie nie dopisała. Trzy metry od sceny było już luźno. Lub inaczej. To tam trwała najbardziej zażarta walka. Ci, którzy się przestraszyli, zajęli miejsca pod ścianami dookoła klubu i pod sceną, zostawiając ogromną pustą przestrzeń w środku. Krew się polała, co odkryłem w kiblu, widząc tu i ówdzie zajuszone chusteczki.
Słówko o aktorach tego widowiska. Nie było Gary'ego Holta, do którego wszyscy okrutnie wzdychają. No cóż, przyjął facet bardziej intratne stanowisko u kumpli ze Slayera i objeżdża z nimi Stany Zjednoczone, siejąc śmierć i zniszczenie. Od 2014 roku ponownie obowiązki wokalisty pełni ten diabeł Steve Souza. Na koncercie był w dobrej dyspozycji fizycznej. Wylatał się, wykrzyczał chłopak okrutnie, a banan nie znikał z jego ryja ani na chwilę. Za to ten ponury basista Jack Gibson nie uśmiechnął się ani razu. Ale widać było, że papa i oczy mu się cieszyły, i sądzę, że trochę wysiłku kosztowało go, by zachować kamienny wyraz twarzy. Fajny był moment, kiedy technik przyszedł dołożyć trochę kostek, a Gibson z powagą wyjął jedną i upuścił na ziemię. Pracownik tylko spojrzał z politowaniem, a potem parsknęli obaj. Za to gitarzysta Lee Altus uśmiechał się bez przerwy. Coś dodawało mu skrzydeł (raczej nie reds), bo śmigał po scenie jak szalony. Zbliżał się do krawędzi sceny, przybijał piątki i zapierdalał po gryfie jak natchniony. Pozostali muzycy byli bardziej w cieniu, ale robotę odwalili godną uznania.
Scena była prościutka. Żadnych zbędnych dekoracji, poza banerem zawieszonym na tylnej ścianie. Baner był trochę za duży, gdyż napis "Exodus" widniał trochę poniżej linii głośników. Głośno nie było i dobrze, bo po niedawnym koncercie Airbourne przez cały dzień dzwoniło mi w uszach, a teraz tylko do południa. Polecam takie imprezy wszystkim cieniasom, którzy raz w roku jadą na "Przystanek Woodstock". Dopiero na takich imprezach, małych i kameralnych, czujesz, że żyjesz!