- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
relacja: Europe, Dying Passion, Memoria, Zlin "Masters Of Rock Cafe" 5.02.2010
miejsce, data: Zlin, Masters Of Rock Cafe, 5.02.2010
Zdarzają się kapele określane terminem "zespołu jednego przeboju". Na dźwięk tego miana przypuszczalnie większości osób staje przed oczami szwedzki Europe - bodaj najbardziej sztandarowy przykład grupy, której niezasłużenie przypisano ten niechlubny tytuł. Ciężko jednoznacznie stwierdzić, czy nagrany w 1986 roku utwór "The Final Countdown" można nazwać ich przekleństwem, czy błogosławieństwem. Początki tej kompozycji sięgają roku 1981, kiedy to Joey Tempest stworzył jej zalążki w oparciu o keyboard pożyczony od Mica Michaeliego. W ekspresowym tempie "Końcowe Odliczanie" wywindowało formację na szczyty list przebojów, stając się przy okazji swego rodzaju muzycznym symbolem. Do dzisiaj pobrzmiewa jako hymn wielu wydarzeń sportowych i doczekało się niezliczonej ilości coverów. Jest też druga strona medalu, gdyż dla typowego przedstawiciela akustycznej tłuszczy Europe to tylko "The Final Countdown", mimo iż Skandynawowie posiadają w swym bogatym dorobku sporo wpadających w ucho hitów. Nie bez winy jest tu, w przypadku centralnej części naszego kontynentu oraz dawnych państw satelickich Związku Radzieckiego, tło historyczne i uwarunkowania polityczne czasów spod znaku sierpa i młota. W latach 80-tych Szwedzi nie mieli zbytnio szans przebić się ze swoimi krążkami do świadomości masowego słuchacza krajów komunistycznych. Wyjątkiem było "The Final Countdown" wydane pod szyldem Supraphon w Czechosłowacji przed Aksamitną Rewolucją - był to jeden z niewielu zagranicznych albumów rockowych, jaki można tam było nabyć drogą legalną.
Od momentu ukazania się ich sztandarowego numeru minęły prawie dwadzieścia cztery lata, w trakcie których Europe zdążyło nagrać jeszcze dwie płyty, rozpaść się, odbyć próbę powrotu i wreszcie zejść się ponownie, czego owocem są już trzy albumy wydane od 2003 roku. Obecnie kapela twardo promuje najnowszy z nich, swego ósmego studyjnego długograja - "Last Look at Eden". Pierwsza część trasy 2010 rozpoczęła się 17 stycznia w Amsterdamie, a jej zwieńczenie to występ w Pradze 7 lutego. Przedmiotem niniejszej relacji jest przedostatni gig tej odnogi tournee, który odbył się 5 lutego w morawskim Zlinie w "Masters of Rock Cafe". I był to gig nie byle jaki, ponieważ z puli 900 biletów wyprzedały wszystkie.
W tym miejscu warto napomknąć co nieco o samym klubie, albowiem wciąż nie mogę wyjść z podziwu dla tego przybytku, choć gościłem w nim już nie raz. Ten niepozorny gmach, będący dawniej siedzibą teatru i należący do Pragokoncert - czeskiego molocha koncertowego - mieści w swych murach najbardziej klimatyczny bar, jaki w życiu odwiedziłem. Na jego wystrój składają się niezliczone pamiątki pokrywające niemal każdy cal wolnej powierzchni pionowej - opatrzone autografami zdjęcia muzyków, gitary, elementy perkusji, zamknięte pod taflą szkła plakaty, a nawet oryginalny kostium sceniczny wokalisty Sabaton. Gdzieś w tle telewizor zwykle wyświetla jakieś muzyczne DVD. Tutaj wszystko krzyczy wielkimi, neonowymi literami: "kochamy to, co robimy". Takiego klubu próżno szukać w Polsce. Sali koncertowej w "Masters of Rock Cafe" rozmiarowo najbliżej chyba do krakowskiego "Studio". 5 lutego zapełniło ją prawdziwe morze ludzkich głów i rąk.
Punkt o godzinie 20 na pudło wszedł pierwszy z dwóch przewidzianych na ten wieczór supportów - czeska, rockowa Memoria. Jako, żem chamski wzrokowiec, to na dzień dobry rzuciła mi się w oczy obecność w grupie dwóch uderzająco pięknych dam - Andrei Baslovej na wokalu i Ivy Dokoupilovej na skrzypkach. Pomimo wkomponowania między dźwięki gitary, basu, perkusji i klawiszy instrumentu smyczkowego, Memoria nie ma nic wspólnego z folkiem. Na upartego można by ich upchnąć do nurtu gotyckiego, aczkolwiek w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Do chałtury odwalanej przez nasz rodzimy Delight Czechom na szczęście daleko. Charyzmatyczna, a zarazem ujmująca frontmanka, obdarzona ciekawej barwy głosem, świetnie bawiła się, prezentując publiczności dokonania z ostatniego, trzeciego długograja zespołu - "Ambivalent Ecstasy". Zaangażowanie i energię formacji zaliczyć mogę jedynie na plus, podobnie jak to, że ich liryki są po angielsku. Nigdy nie potrafiłem się przekonać do tekstów śpiewanych w języku, w którym za "szukanie" czyjejś siostry / matki / córki / dziewczyny (niepotrzebne skreślić) w najlepszym przypadku dostaje się knedlem po facjacie. Co prawda zupełnie nie znałem materiału Memorii przed imprezą, lecz wkręciłem się w ich muzykę. Niby nic wybitnego czy nowatorskiego, ale w jakiś perfidny, przyjemny sposób wciąga słuchacza w swój świat. Swoje 40 minut Czesi przeznaczyli głównie na promocję "Ambivalent Ecstasy", grając takie kawałki, jak: "High Spirits Too Low", "Solitude My Life", "Shed the Old Skin", "Splintered Heaven", "Don't Try", "No Utopia" i "Faithless Prophet", okraszone starszymi "Dragonflies Tales" i "Tender Caress".
W roli drugiego supportu wystąpiło, niestety, Dying Passion, choć Dead Passion brzmi bardziej adekwatnie. Prawie trzy kwadranse czystej, niczym nie skrępowanej katorgi dla uszu. Rozstrzelanie przez pluton egzekucyjny (obojętnie czy zespołu, czy widzów) zostałoby najpewniej poczytane przez Europejski Trybunał Praw Człowieka jako wyraz przykładnego humanitaryzmu. Podobnie, jak w Memorii, tak i w Dying Passion mamy do czynienia z damskimi wokalami w języku Szekspira, ale za to w wyjątkowo zdegradowanej wersji. Dziewucha za mikrofonem ze swoim gibaniem nadawałaby się raczej do wiejskiej remizy. Pałker, mimo iż widoczny na scenie, był równie słyszalny, co gitarzysta w klipie "Lubelskiego Fulla". W mózg wwiercały się za to wszędobylskie, niemalże techniarskie bity. W rezultacie cała ekipa sprawiała wrażenie, jakby ślepym trafem znalazła się na dyskotece. Jeśli do listy zarzutów dopisać nudę, wtórność i miałkość kompozycji, po czym podlać to sosem z braku umiejętności, otrzymujemy idealny przepis na strawę dla znienawidzonego wroga.
Gdy wskazówka na tarczy zegara zbliżyła się do dziesiątki, tłum zagęścił się niby zupa na śmietanie, a temperatura poszła o parę stopni w górę. Ci, którym nie udało się na czas wepchnąć na salę, zmuszeni byli oglądać widowisko z korytarza. Parę minut po 22 światła pogasły i na scenę wkroczyli wyczekiwani muzycy Europe. Bez zbędnych wstępów rozpoczęli set z buta, grając przebojowe, tytułowe "Last Look at Eden". Mimo że zbliżają się już do pięćdziesiątki, każdy z nich dawał z siebie wszystko. Joey Tempest ma chyba wyrobiony patent na wywijanie statywem od mikrofonu, gdyż kręcił nim piruety niczym brytyjski dżentelmen laską spacerową. Widać, że to, co robi, naprawdę sprawia mu przyjemność, zwłaszcza obserwując jego zwariowane, połamane tańce, przywodzące momentami na myśl szalonego stracha na wróble. Absolutny wulkan energii i fantastyczna interakcja z fanami, jak choćby przybijanie piątek ze szczęściarzami zgromadzonymi w pierwszym rzędzie.
John Norum i John Leven nie pozostawali daleko w tyle, Ian Haugland grzmocił w bębny z niekłamaną pasją, tylko Mic Michaeli - jak zawsze - skromny i na uboczu. Na drugi ogień poszło "Love Is Not the Enemy" z "Secret Society", a po nim jeden z większych hitów Europe - "Superstitious" z "Out of This World". W pewnym momencie Tempest uznał, że pora się przedstawić: oznajmił, iż ma 20 lat i uczy się czeskiego, na dowód czego dał pokaz swoich umiejętności lingwistycznych. I trzeba przyznać, że czeski wychodzi mu zdecydowanie lepiej, niż polski. Następny wałek wpisywał się w promocję najnowszej płyty, był nim bowiem "Gonna Get Ready", spuentowany obowiązkowym "Scream of Anger", który Joey napisał ze świętej pamięci Marcelem Jacobem. Ku mojemu zadowoleniu, Szwedzi uatrakcyjnili piątkowy repertuar piosenką "No Stone Unturned" - moim zdaniem jednym z najmocniejszych punktów na "Last Look at Eden". Potem czekała mnie niespodzianka w formie rzadko trafiającego na setlistę "Let the Good Times Rock". W relacjach z innych koncertów z tej trasy wyczytałem, że Skandynawowie gdzieniegdzie dorzucali "Girl from Lebanon". Niestety, w Zlinie na miejsce tego utworu wskoczyła oklepana już "Carrie" w miksie z "Open Your Heart". Co dziwne, zabrakło także klasycznego "Seven Doors Hotel", lecz przynajmniej nie zapomnieli o "Stormwind". Z każdym kolejnym numerem ludzie coraz bardziej się rozkręcali, a sala zaczęła przypominać fińską saunę. Po "Stormwind" Tempest na chwilę poszedł za kulisy, a w tym czasie John Norum z pomocą kapeli zaprezentował instrumentalną, tytułową kompozycję ze swojej solowej płyty z 2005 roku - "Optimus". Gdy Joey wrócił, odstawił na bok wywijanie statywem i przerzucił się na gitarę, by zagrać z chłopakami przebojowy "Seventh Sign", a po nim wykonać woltę w postaci balladowego singla "New Love in Town". Ledwo ucichły ostatnie nuty "pościelówki", a statyw powrócił w ręce Tempesta i Europe znów ruszyło z kopyta, łojąc "Start from the Dark". Wówczas zrobiło się naprawdę gorąco i tak już utrzymało się do końca, poprzez "Cherokee", "Rock the Night" oraz bisowe "The Beast" i "The Final Countdown", którego popularność nigdy nie słabnie.
Zlinski występ Europe zapisał się w mojej pamięci w samych superlatywach. Pełen profesjonalizm na scenie, porządne nagłośnienie i cała masa pozytywnych wrażeń, które będę miło wspominał, wliczając w to tymczasowe obsługiwanie stoiska z merchandisem Szwedów. Polskim fanom legendy pozostaje tylko czekać do 19 czerwca, kiedy to zgodnie z zapowiedziami widniejącymi na oficjalnej stronie grupy, mają oni dać darmowy koncert w Warszawie.
będzie full ludzi ale lepsze to niż nic i czuję że po takm rozpoznaniu rynku, zawitają do nas już w ramach normalnego koncertu, tak na 1000 ludzi właśnie :)
Materiały dotyczące zespołów
- Europe
- Dying Passion
- Memoria