- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
relacja: Dream Theater, Amplifier, Katowice "Spodek" 28.07.2011
miejsce, data: Katowice, Spodek, 28.07.2011
Koncert Dream Theater, który jest jednym z najważniejszych dla mnie zespołów, był najbardziej wyczekiwanym wydarzeniem muzycznym tego roku. Ogłoszona wcześniej setlista nie była spełnieniem moich marzeń, jednak wiadomo, że nie da się wszystkich zadowolić.
Dream Theater, Katowice 28.07.2011, fot. Grzegorz Chorus
O supportującym Dreamów Amplifierze nie mogę napisać nic, bo po pierwsze w ogóle go nie pamiętam, a po drugie nawet próby przesłuchiwania ich twórczości przed koncertem nie pozostawiły w mojej wrażliwości muzycznej żadnych trwałych śladów. Wiadomo - są różne gusta, ale w moim odczuciu Amplifiera spośród innych zespołów nie wyróżnia kompletnie nic. Chwała i cześć tym, którzy przeżywali ich występ i naprawdę czuli tę muzykę, ale ludzie, którzy pytali, po co jakiś Dream Theater psuje im koncert boskiego Amplifiera, nigdy nie znajdą u mnie zrozumienia.
Wróćmy jednak do "Spodka".
Stoję przy scenie, przed punktem, w którym za chwilę pojawi się Petrucci. Coś dramatycznie trzepocze mi w żołądku, zaciskam palce na barierce. Nie pamiętam "Under A Glass Moon". Niewyrażalnie przykro mi z tego powodu, jednak gdy zobaczyłam materializującego się przede mną Petrucciego, zamroczyło mnie na kilka minut. Nie wierzyłam, że to się dzieje naprawdę.
Gdy w moich uszach zaczął brzmieć mocarny wjazd "These Walls" - uwierzyłam. Nagle w moich oczach rozbłyskują wirujące światła, widzę uśmiechniętego LaBrie, dostrzegam przesłoniętą włosami twarz Myunga gdzieś po mojej lewej, Rudessa pochylonego nad swoim kosmicznym sprzętem, uśmiech Manginiego za perkusją. Przede mną pochyla się i unosi głowa Petrucciego, który szczerzy zęby w szerokim uśmiechu. Zespół - marzenie. Ich oczy błyszczą, lśnią - i nie wiem, czy to kwestia światła, czy iskrzy się w nich ten blask, który daje satysfakcja i radość z tego, co się robi. Ci faceci to moi bogowie, którzy dziś wydają mi się szczególnie wspaniali. Mam wrażenie, że ich geniusz promieniuje na scenę i sprawia, że nawet fizycznie wydają się ładniejsi niż moje codzienne wyobrażenia o nich.
Dream Theater, Katowice 28.07.2011, fot. Grzegorz Chorus
LaBrie chwyta mikrofon i zachęca, by towarzyszyć mu w śpiewaniu. Mnie nie musi dwa razy tego powtarzać. Teraz, gdy już wiem, że nie śnię, że stoję pod sceną "Spodka" na koncercie Dream Theater, jest we mnie taka moc, że wydaje mi się aż dziwne, że nie wygenerowałam dość energii, by zacząć świecić. Wywrzaskuję zatem zwrotkę, a później zaczyna wirować: "Watch me fading I'm losing all my instincts falling into daaaarkness!" Wir świateł wciąga mnie, za sobą słyszę krzyki ludzi: "Tear down these walls for me!" Gitary pulsują mi we wnętrznościach, wokal LaBrie, za którym, szczerze mówiąc, nie przepadam, brzmi tak świetnie, że aż niewiarygodnie.
Zaczyna się znajome pimkanie. Ludzie za mną wyją "jeeeee! Forsejken!!!" Mam ochotę krzyknąć "nie, tylko nie to!", ale przecież wiedziałam, że będzie. Wyjątkowo nie lubię tego kawałka. Chyba żaden z utworów Dreamów nie wzbudza we mnie takiej antypatii. Może dlatego, że żaden inny aż tak bezsensowny kawałek nie jest kreowany na megahit. "Forsaken" to dla mnie rockopop z głupim tekstem, brakiem porządnej solówki, totalnie przereklamowany i "radiowy" w sposób wręcz wymiotny. Jednak - to jest koncert Dreamów, a ja jestem tak cholernie przeszczęśliwa, mogąc tu być, że zaczynam śpiewać z LaBrie. Dopiero teraz zauważam telebim, na którym pojawia się animacja, przedstawiająca przypominającego szacownego wokalistę gościa, który frunie ponad ziemią, trzymając za rękę blond piękność. Ech, niech ci będzie, teatrze moich marzeń, jakoś to przeżyję. Wiem bowiem, co stanie się za chwilę.
Dream Theater, Katowice 28.07.2011, fot. Grzegorz Chorus
"Endless Sacrifice". Łał. Tak to powinno wyglądać. Tak powinnam czuć się na koncercie najlepszego zespołu na świecie. "Try to stay alive until I hear your voice!" - i głowa chodzi mi w górę i w dół, z moich ust wydobywa się krzyk, którego nawet nie słyszę, rozbudzona metalowa maszyna pędzi naprzód, miażdżąc wszystko po drodze. LaBrie po prostu błyszczy. Nie spodziewałam się, że będę kiedykolwiek tak chwalić tego faceta, ale podczas tego koncertu pokazał kosmiczną formę. Solówka - wiadomo, że goście przede mną nie są zwykłymi śmiertelnikami. Nie mogą być, gdy Petrucci i Myung podchodzą do stanowiska Rudessa i razem wygrywają czystą moc. Święta trójca metalowych tytanów. Chwilowo bezrobotny LaBrie uwiesza się na konstrukcji zestawu Manginiego i odstawia swój prywatny moshing. Tłum wrzeszczy "Moments wasted, isolated!" - starając się jakoś dopasować do tonacji, w której dobrze czuje się chyba tylko LaBrie, piszcząc, bucząc lub growlując. Finalne uderzenie zatrzymuje rozpędzone monstrum, odbija się echem, tłukąc się od środka o moje żebra. Uff... - oddycham, chyba po raz pierwszy od ładnych kilku minut.
Teraz czas na solo drummera. Mangini zdążył już trochę mnie zniesmaczyć, gdy po oficjalnym przedstawieniu go publiczności tłum zaczął skandować jego nazwisko, a perkusista opuszczał wzrok z rzekomej skromności, pokazywał, by już skończyć i chwytał się za serce w geście wzruszenia, zaskoczenia i niedowierzania, jakby nie przeżywał tego samego na każdym poprzednim koncercie. Powiało straszną sztucznością, i tak Dreamom nieobcą, a w tym przypadku rozdmuchaną do nieakceptowalnych rozmiarów.
Dream Theater, Katowice 28.07.2011, fot. Grzegorz Chorus
Solo. Cóż - to, że ten facet potrafi grać, chyba dla nikogo nie było tajemnicą. Mangini rozpędza swoje kończyny do prędkości światła, nagle wyrasta mu osiem rak napieprzających jednocześnie we wszystkie sprzęty w promieniu paru metrów. Brakowało tylko, żeby stanął na głowie i rękoma obsługiwał stopę, a nogami pałki. Cóż z tego, skoro biedak nigdy nie wybroni się od najpoważniejszego zarzutu... Otóż: nie jest Portnoy'em. I choćby był i samym bogiem perkusji, nigdy nie zastąpi swojego poprzednika. Nie chodzi o to, czy jest fajniejszy, czy mniej fajny, czy byłby w stanie osiągnąć Portnoy'owski poziom charyzmy - po prostu jeśli ktoś przez dwadzieścia lat tworzy trzon zespołu, to staje się zespołem, a band pozostawiony bez jednego z założycieli zawsze będzie organizmem z wykrojoną jedną komorą serca. Tuputupubumbum - trach! Mangini szczerzy się spod mokrej od potu grzywy. Tłum szaleje.
Przez czas trwania "Ytse Jam" skupiam się na obserwacji muzyków. Znów mam wrażenie, że spodkowa scena to tylko tło plakatu, który z niewiadomych przyczyn nagle cudownie ożył. "Peruvian Skies" to nowy przypływ muzycznej potęgi. Choć uważam, że na utwór reprezentujący "Falling Into Infinity" można było wybrać coś innego, panowie potrafią sprawić, że i z tego kawałka sypią się iskry. Znów biedny LaBrie musi znaleźć sobie jakieś zajęcie podczas części instrumentalnej - zaczyna wykonywać skomplikowany układ taneczno- fitnessowy, którego nie powstydziliby się twórcy choreografii do popowych teledysków. Na szczęście idealnie dobrane światła, animacja na telebimie oraz żywiołowo wykonywana solówka sprawiają, że nie muszę się na nim skupiać.
Następne jest "Great Debate". Znów - moim zdaniem - wcale nie najlepszy utwór z płyty, którą reprezentuje. Klucz doboru kawałków do tego setu wciąż pozostaje dla mnie tajemnicą. W każdym razie, gdy zaczynają grać, znów zapominam o początkowych wątpliwościach i poddaje się strumieniowi muzyki. Rudess przekręca swoje klawisze na wszystkie strony, a reszta dreamowej kompanii gromadzi się przy Manginim, by wspólnym graniem prezentować zespołowość zespołu, której przejawy tak lubię widzieć podczas metalowych gigów. Solówka Rudessa to klasyka tej piękno - śmiesznej Dreamowej przesady: wirujące instrumenty, wirtuoz nieomal kładący się na podłodze, by jak tonący w dramatycznym geście wyciągnąć w górę jedną rękę, do końca uderzającą w klawisze.
Na scenę wbiega LaBrie, odziany w skórzaną kurtkę, odbijający światła reflektorów szkłami ciemnych okularów. Yeah, jaki jestem metalowy! Podkreśla w ten sposób nadejście nowej epoki w dziejach Dreamów, by nie rzec "dramatycznego zwrotu wydarzeń" i zaczyna wyśpiewywać ich najświeższe dziełko. Które mnie, dodajmy, szczególnie nie zachwyca. Nie jest złe, ale nie jest też wybitne, a od Dreamów chciałoby się wymagać poziomu wyższego niż najwyższy.
Dream Theater, Katowice 28.07.2011, fot. Grzegorz Chorus
"Caught In A Web" to powrót do starych dobrych czasów, zanim Dream zaczął powtarzać sam siebie i gdy każdy kawałek wnosił coś nowego. LaBrie usiłuje popełnić samobójstwo przy pomocy statywu, którym wymachuje sobie nad głowa, a Petrucci raz po raz zmienia wyraz twarzy, to uśmiechając się radośnie, to groźnie szczerząc kły.
Muzyka cichnie, światła przygasają, a zaznajomieni z setlistą fani wyciągają zapalniczki. LaBrie znów prosi o wspólne śpiewanie, więc pod sklepieniem hali unosi się romantyczna ballada, która chwyta mnie za serce i zasnuwa oczy mgiełką rozmytych kolorowych świateł. "Fatal Tragedy" przerywa czułe zamyślenie, wznosząc doznania muzyczne tego wieczoru na ponadnaturalne wyżyny. Znów robi się potężnie i szybko, a masy dźwięków spienione jak fale przetaczają się ponad głowami publiczności. Wszystko wiruje, wibruje i tętni. Po raz pierwszy w życiu czuję wyraźnie jęk gitary, przesuwający się pod sklepieniem mojej stopy. Cała reszta ciała tradycyjnie oddana we władanie basu i perkusji. Tak mi źle - tak okropnie źle ze świadomością, że już tak niewiele pozostało do końca koncertu, że większość utworów odeszła już w przeszłość, gdy tymczasem ja odczuwam coraz większy głód doznania dźwięku, coraz większe pragnienie światła i obecności metalowych bogów, które będą musiały pozostać niezaspokojone.
Wiem, co teraz nastąpi. Właściwie utwór, który dojrzewa już w powietrzu, nie jest moim ukochanym w kategorii neverending song, lecz przypomina mi wielbioną przeze mnie wirtuozerię w muzycznym przedstawieniu otwartej przestrzeni, w zaklęciu w dźwięki zapachu powietrza i dotyku wiatru na twarzy. Nie raz powtarzałam, że "The Count Of Tuscany" ma w swoim brzmieniu coś, co przypomina wygląd okładki "Octavarium". Pełnię powietrznych przestrzeni.
Dream Theater, Katowice 28.07.2011, fot. Grzegorz Chorus
"Spodek" jest ciemny, cichnie w oczekiwaniu na ostatni utwór setu. Czeka na świt, który za chwilę ma rozbłysnąć wśród nocy. Na mroczną scenę pada różowy promień. Wydobywa z ciemności sylwetkę Petrucciego w nimbie wschodzącego słońca. Powietrze zaczyna falować, gdy budzi się ranek. Pierwsze ptaki, rosa na liściach - tak to zawsze widzę. Jakby czytali mi w myślach - w momencie, gdy moja wyobraźnia zawsze rozbłyskuje słońcem, scenę zalewa światło, na telebimie ukazuje się latarnia morska i zielone wybrzeża rozsłonecznione letnim blaskiem. Gitarowy motyw zaczyna wirować, coraz szybciej, coraz pełniej. Nad głowami Dreamów spirala chmur kręci się wokół jaskrawego słońca. Wreszcie muzyczny świt wybucha i przemienia się w szaleńczy pęd po asfaltowej drodze, która ucieka spod kół gnającej maszyny. Petrucci śmieje się, gdy pod jego nogi podjeżdża zdalnie sterowany samochodzik. Zza sceny błyska czyjś uśmiech. Gość dzierżący pilota kieruje zabawkę w stronę Myonga. Mangini macha grzywą, strząsając z włosów krople potu, Rudess uderza w zaczarowane klawisze, śmiejąc się do własnej podobizny na telebimie, a LaBrie śpiewa z takim zaangażowaniem, jakby to miał być ostatni koncert w jego życiu.
Zwalniamy, zatrzymujemy się. Dźwięk jeszcze kołysze się w przestrzeni jak łódka przybijająca do brzegu. Strumień muzyki, kotłujący się i pieniący przez mijające minuty rozlewa się w szeroką deltę i wpływa majestatycznie do spokojnej zatoki. Znów istnieje tylko Petrucci i jego gitara. Próba opisania magii tego momentu przekracza możliwości jakiegokolwiek języka. Nie da się opowiedzieć, jak pełen uczucia potrafi być przetrzymany w nieskończoność, wibrujący dźwięk, jak pełen nieokreślonej tęsknoty może być jęk gitary, jak monumentalny patos, pełen pinkfloydowskiej pasji, może poruszać najczulsze struny ludzkiej duszy.
Ktoś zastanawiał się po koncercie, dlaczego ludzie tak zachwycali się solówką Petrucciego w "Count of Tuscany". Właśnie dlatego. Popłakałam się.
Światła zapalają się znowu, dopływamy do finału, przymykam oczy, gardło ściska mi wzruszenie, a to jeszcze nie koniec, gdy dobiega mnie głos LaBrie: "Could this be the end? Is this the way I die?", a po twarzy spływają mi mokre, parzące kuleczki. Na telebimie znów zaczynają wirowanie chmury skoncentrowane wokół jądra świetlistej gwiazdy, pojawiają się symbole z okładki "Black Clouds And Silver Linings", wir przyspiesza, muzyka kołuje, wystrzeliwując w górę jak promień światła. Migawki: latarnia morska, słoneczny wir, "Black Clouds", serce trzepocze mi w piersi jak przerażony ptak i już - już... Finalny akord, światła ze sceny, wielkie logo Dreamów jak godło mojego świata.
Dream Theater, Katowice 28.07.2011, fot. Grzegorz Chorus
Uśmiechają się, machają, schodzą.
Nie wiem, gdzie jestem.
Nic nie wiem.
Dobiega mnie krzyk tłumu: "Metropolis! Metropolis!".
Na bis jednak "Learning to Live".
To już ponad moje siły - jestem już samą formą, nie ma mnie we mnie, wykorzystałam całą swoją moc.
Koncert Dreamów zapewnił mi przeżycia, jakich nie dane mi było doświadczać od niepamiętnych czasów. Utwierdził mnie w przekonaniu, że moja wielka miłość do tego zespołu ma solidne muzyczne podstawy. Dawno nie byłam na tak świetnym gigu. Dream Theater wciąż pozostaje królem progresywnego metalu, a jego pozycja na samym szczycie muzycznej hierarchii wydaje się niczym niezagrożona.
Dream Theater, Katowice 28.07.2011, fot. Grzegorz Chorus
Zobacz zdjęcia: Dream Theater, Amplifier, Katowice "Spodek" 28.07.2011
P.S Dlaczego niektórzy twierdzą, że recenzja powinna być bezosobowa i bezstronna? Czytanie jałowych tekstów jest mało wciągające... Dla mnie całkiem fajna relacja :-)
Rozmwiałem z Mikem przed koncertem przez dobrą godzinę. On jest naprawdę niesamowicie skromny i bardzo wzruszony reakcją publiczności. Bardzo przeżywa to co się dzieje. Po koncercie cały czas dopytywał "Jak było to, jak wypadło tamto?" Był mocno przejęty. Gdy go pytałem o moment przyłączenia do zespołu, że siępopłakał, mówił, że on często płacze. Więc jego reakcja jest jak najbardziej naturalna!!!
(jest to dla niego też trudne bo wszedł w miejsce Portka, ale jak nie on to byłby ktoś inny)
P.S. a co do okularów LaBrie, to zgadza się, to było na potrzeby teledysku.