- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
relacja: Dream Theater, Spock's Beard, Berlin "Columbiahalle" 31.03.2000
miejsce, data: Berlin, Columbiahalle, 31.03.2000
Dream Theater to kolejny już zespół z ciągle długiej listy tych, którym mimo wieloletniego stażu jakoś udaje się omijać nasz kraj. Na szczęście nie na tyle szerokim łukiem, żeby fanów z Polski miało na ich koncertach brakować. Co to, to nie! Wystarczyło znaleźć się 31 marca w porze koncertu w okolicach berlińskiej Columbiahalle i dokonać pobieżnego choćby przeglądu rejestracji zaparkowanych samochodów, żeby się o tym przekonać. Liczna reprezentacja naszych rodaków - od Szczecina aż po Rzeszów. Jak dla mnie - bardzo przekonujący dowód na to, że koncert w Polsce mógłby spokojnie dojść do skutku. Zresztą zainteresowanie towarzyszące zeszłorocznej wizycie Johna Petrucciego, gitarzysty zespołu, w naszym kraju również to potwierdza.
Zaszczyt supportowania DT na europejskiej częsci trasy przypadł w udziale amerykańskiemu zespołowi Spock's Beard. U nas chyba nie bardzo znani, za to w Niemczech - wręcz przeciwnie. Sądząc po kolejkach do stoisk z ich płytami i aplauzie publiki, muszą być tam całkiem popularni. Muzykę, jaką prezentują, okreslić by można jako... intrygującą. Mieszanka bardzo róznych stylów, od hard rocka po flamenco; tradycyjne rockowe instrumentarium uzupełnione klawiszami - to nasuwa skojarzenia z DT, daleko im jednak do gwiazdy wieczoru. Poza tym, pięciu wokalistów to jak dla mnie jednak trochę za dużo. W sam raz za to, by ich radosna twórczość momentami przypominała szanty - śpiewanie na głosy, tańce wokół mikrofonu, itp. Na jeden utwór pojawia się na scenie szósty wokalista, co odnotowuję z zadowoleniem - jest nim bowiem James LaBrie. Jego przyłączenie się do zabawy potęguje i tak już wszechobecną atmosferę sielanki. Zwłaszcza, że wokalista DT - najwyraźniej kpiąc sobie z heavymetalowych konwencji - ubrał się w czerwoną dresową bluzę i to na tyle krótką, że nawet stojąc gdzieś w głębi sali, mogę podziwiać wylewający się spod niej jego tłusty brzuch. W tym samym utworze za perkusją zasiada Mike Portnoy, nie pokazuje jednak, co naprawdę potrafi. Jeszcze nie teraz. Ale mamy już w każdym razie 40% Dream Theater. Jak na rozgrzewkę - całkiem nieźle. Tyle, że Portnoy i LaBrie w końcu schodzą ze sceny, a Spock's Beard jakoś nie mogą przestać... na szczęście jeszcze tylko jeden skoczny numer i koniec przydługawego występu rozgrzewaczy.
Przychodzi czas na kolejny "polski" akcent: ciągnącą się w nieskończoność przerwę... Można się przynajmniej rozejrzeć po okolicy. Sprzedawane na stoisku nawet najbardziej wyszukane gadżety zespołu bez problemu znajdują swoich nabywców; co kawałek słychać polską mowę, nasi rodacy stanowią łatwo zauważalny odsetek liczącej w sumie jakieś 1000 osób publiczności. No a sama hala, jakkolwiek obskurna na zewnatrz, w środku prezentuje się całkiem nieźle. Przypomina trochę naszą Stodołę, tyle, że w Berlinie podobnych sal jest co najmniej kilkadziesiąt...
Ale oto w Columbiahalle wszystko zaczyna wskazywać na to, że zaraz zacznie się właściwa część imprezy. Gaśnie światło, zespół pojawia się na scenie - tym razem już wszyscy w czerni, a ja - mijając sporej wielkości napis "No photos" - doprowadzam aparat fotograficzny do stanu gotowości i jestem z powrotem gdzie trzeba. Jakiś Helmut obok mnie, obwieszony wszystkimi możliwymi gadżetami DT, wyraźnie nie kryje zdziwienia na widok sześciostrunowego basu Johna Myunga. Ja zdziwię się dopiero chwilę później, kiedy Myung zacznie grać. Cztery czy pięć strun to rzeczywiście byłoby dla niego za malo... Mija właśnie owa chwila i natychmiast zapominam o bożym świecie - zaczyna się show Dream Theater. O tym zespole można by napisać bardzo wiele. Magii ich muzyki nie sposób jednak przenieść na papier. Jakiekolwiek określenia - czy to "progresywny heavy metal", czy "wirtuozerski hard rock" - nie są w stanie w pełni oddać złożonego charakteru twórczości DT. Tak samo jak nie daje pełnego obrazu słuchanie ich dzieł wyłącznie w domowym zaciszu z płyt CD. Zwłaszcza tym, którzy zarzucają ich muzyce, że jest przekombinowana i zbyt trudna w odbiorze, gorąco polecam wybranie się na koncert przy pierwszej okazji. Obecna trasa "Metropolis 2000 Tour" jest o tyle wyjątkowa, że zespół zdecydował się grać na żywo w całości materiał z najnowszego albumu, chyba niekwestionowanego magnum opus, "Scenes from a memory". Zatem i w Berlinie nie może się zacząć inaczej niż znanym z płyty tekstem wypowiadanym przez hipnotyzera (czyżby M. Portnoy?): "close your eyes and begin to relax...". Od tej chwili - choć ani myślę zamykać oczu - oddaję się już bez reszty przejmującej historii z "Scenes..." - opowieści o Nicholasie, który poprzez cud hipnozy dowiaduje się, że w poprzednim wcieleniu był Victorią, brutalnie zamordowaną w bardzo młodym wieku. Największe wrażenie robi jednak sama muzyka. Grają wszystkie utwory po kolei, tylko że w wersji live ta 77-minutowa płyta trwa ponad półtorej godziny... no bo po co upraszczać i skracać kawałki na koncercie, jak robi to wiele zespołów, skoro można je jeszcze bardziej skomplikować, dodać improwizacje, a to wszystko uzupełnić niezliczoną ilością solówek. Tym sposobem mój ulubiony "Home" rozrasta się do 15 minut, między utworami Petrucci demonstruje chyba wszystkie możliwe gitarowe techniki, a instrumentalny "The dance of eternity" staje się podstawą do kilkuminutowych "wariacji na temat", zaimprowizowanych na klawiszach przez Jordana Rudessa. Po tych ostatnich zresztą na trzech przygotowanych specjalnie ekranach pojawia się anons: "Jordan is also available for parties and weddings". Cóż, jeśli to miałby być jedyny sposób, żeby ściągnąć ich wreszcie do Polski... Skoro Iron Maiden grało u nas swego czasu na weselu, to dlaczego nie Dream Theater?
Przez cały koncert na tychże ekranach śledzić można bądź to, co dzieje się na scenie, bądź pojawiające się teksty utworów, czy też po prostu ilustracje historii o Nicholasie. Inna sprawa, że niektóre z wyświetlnych scen wygladają jak wyjęte z niskobudżetowego filmu, coś na kształt rekonstrukcji zdarzeń z "997" - choćby finałowa scena morderstwa. Całości dopełnia znakomita oprawa świetlna, no i naprawdę bardzo dobre brzmienie, przynajmniej w czasie odgrywania "Scenes...". Bo wraz z ostatnimi dźwiękami wieńczącego płytę epickiego "Finaly free" koncert bynajmniej się nie kończy. Głos hipnotyzera budzi bohatera opowieści, ale my nadal stoimy zaczarowani. Zespół po krótkiej przerwie wraca na scenę, tym razem ze starszym repertuarem. I choć żadnego kawałka nie grają w całości, chyba nie może być mowy o niedosycie. W ramach półgodzinnego medleya przeplatają się fragmenty utworów ze wszystkich płyt DT: od "A fortune in lies" i "Only A Metter Of Time" z pierwszego albumu, poprzez przebojowe "Pull me under" i "Take the time", aż po te późniejsze, jak "Innocence", "The mirror, "Caught in a web", "Just let me breathe", "New millenium". LaBrie dopiero teraz, w starszych kawałkach, pokazuje, że skala jego głosu rozciąga się daleko poza to, co słyszymy na ostatniej płycie, Petrucci znosi na scenę coraz to nowe gitary, a Portnoy - nie przerywając wybijania skomplikowanych rytmów - znajduje czas na przekomarzanie się z publicznością. I tak już do końca dwugodzinnego w sumie koncertu.
Pięciu doskonałych muzyków, na co dzień uwikłanych w niezliczoną ilość innych projektów, udowadnia, że DT to bardzo zgrany kolektyw, w którym - choć każdy na dobrą sprawę mógłby być liderem - ponad wszystko liczy się efekt ostateczny: muzyka ze wszech miar porywająca i wyjątkowa.