- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
relacja: Dirge, Hegemone, Wrocław 20.10.2018
miejsce, data: Wrocław, D.K. Luksus, 20.10.2018
Zapowiadał się post-metalowy wieczorek. Z okazji nadchodzącej premiery siódmego albumu francuski Dirge ruszył w towarzystwie poznańskiego Hegemone na liczące siedem koncertów "Last Empyrean Tour 2018". Na liście przystanków od 18 do 25 października znalazły się Niemcy, Czechy, Słowacja, Rumunia i Polska, w tym Kraków i Wrocław. Niestety wskutek konieczności zmiany miejsca i godzin koncertu w ostatnim wymienionym mieście z rozpiski usunięto lokalny support, czyli MuN, który już kiedyś widziałem i chciałem powtórzyć to pozytywne doświadczenie. Organizatorzy i tak jednak zwabili mnie opisem gwiazdy: "prekursorzy gatunku (...) wciąż jednak niedocenieni i głęboko w podziemiu". Postanowiłem się jakoś odnieść do tego braku uznania - albo do niego dołączyć, albo mu zaprzeczyć.
Zbieżność liczb - siedmiu koncertów i siódmego albumu - to tak naprawdę przypadek. Jawne problemy z trasą zaczęły się bowiem już ponad miesiąc przed jej rozpoczęciem: 12 września zespół ogłosił, że zaplanowany na 26 października występ w Augsburgu w Niemczech został odwołany przez lokalnych polityków z powodu chrześcijańskiego święta. Nie ustaliłem, co dokładnie było przyczyną, tzn. co tego dnia jest tam obchodzone, ale faktem jest, że zastępczego miejsca - a rozważano również inne kraje - nie znaleziono. W ten sposób liczba koncertów spadła do siedmiu.
Z Wrocławiem związany był drugi problem. "Ciemna Strona Miasta", w której miały wystąpić Dirge, Hegemone i MuN, ogłosiła 14 października, w niedzielny poranek, że tego dnia kończy trwającą ponad pięć lat działalność. Osobiście uznaję to za wielką stratę, bo był to jedyny w tym czasie klub w mieście tak mocno nastawiony na metal i z tyloma koncertami w kalendarzu. Miejsce z klimatem - jeśli ktoś lubi ceglane piwnice z muzycznymi pamiątkami w rodzaju starych biletów na ścianach - a do tego ze zwyczajnym piwem w znośnej cenie. W moim odczuciu był to godny następca "Rockera", uzupełniający lukę również po "Wagonie" i w miarę skromnych możliwości - bo zbyt pojemny nie był - po innych zamkniętych klubach.
O zakończeniu działalności "CSM" organizatorzy koncertu dowiedzieli się z niewiele większym wyprzedzeniem - zaledwie dwa dni wcześniej. W poniedziałek podali, że udało im się przenieść imprezę do "Luksusu". Rozwiązanie nie było jednak idealne. Występ Hegemone miał się zacząć punktualnie o 16, Dirge - o 17, a cały koncert miał się zakończyć najpóźniej o 18, bo po 20 na tej samej scenie grać miało Tony MacAlpine Trio w ramach 27. edycji "Drum Festu". Dla wrocławskiego MuN zabrakło czasu. Dobrze chociaż, że była to sobota, a nie dzień powszechnie roboczy.
O godzinie 16 bramkarz przy drzwiach sali koncertowej, w której rozłożył się też sklepik, zaczął kasować przybyłych za wejście, ale do środka ich jeszcze nie wpuszczał. Dopiero po około dwudziestu minutach próby się skończyły i publiczność mogła się zbliżyć do sceny, a po kolejnych pięciu, w trakcie których Hegemone instalował dymiarkę, pomieszczenie wypełniły pierwsze dźwięki "Raising Barrows". Szybko stwierdziłem, że poznański kwartet na żywo nie wygląda tak blackowo, jak brzmią jego płyty. Klawiszowiec Tomasz S. w szarej bluzie z kapturem nie przypominał nawet metalowca, nadrabiał to jednak zachowaniem, w tym odrobiną headbangingu we fragmentach, w których miał wolne ręce - było widać, że czuje tę muzykę. Dodatkowo przyciągał moją uwagę obsługiwanymi przez siebie elektronicznymi "zabawkami" - nie ograniczał się bowiem do instrumentów wymagających dotyku.
Nie usłyszeliśmy nic z poprzedniego, debiutanckiego albumu grupy. Zespół wykonał tylko w niezmienionej kolejności zawartość tegorocznego "We Disappear", z pominięciem dwóch pierwszych utworów. Następnie zagrał więc "Pi", "Chan Tengri" z puszczonymi na koniec z playbacku żeńskimi wokalami i "Tengri", którego ostatnie kilka minut było znakomitym zwieńczeniem czterdziestominutowego występu.
W ocenie całości waham się między "poprawnie" a "dobrze", stanę więc na "z nadzieją na przyszłość". Niestety wydaje mi się, że członkom zespołu brakuje trochę obycia ze sceną, a przynajmniej z odbiorcami pod nią - i to było jedynym minusem występu. Mogliby trochę popracować nad wrażeniem, jakie robią w przerwach między utworami. Wprawdzie pauz tych mało, ale każda wypadała kiepsko. W tej po "Raising Barrows" wszystkie chłopaki zajęte były sobą i swoimi instrumentami, a posłuchać mogliśmy najwyżej trzasku lekko ściskanej przez wokalistę Kubę plastikowej butelki z wodą - dłużyło się oczekiwanie, kiedy znowu będzie się coś dziać. Podobnie w finiszu "Chan Tengri" muzycy nie robili nic dla podtrzymania klimatu i właściwie go niszczyli. W tych przerwach nagle przestawali być częścią przedstawienia, odrzucali rolę głównych prezenterów swojej twórczości stojących na pierwszej linii frontu, a upodobniali się do obsługi technicznej, której publiczność nie powinna widzieć. Raczej nie będzie to jednak trudne do poprawienia.
Dirge potrzebował trochę czasu, żeby uporać się z plątaniną kabli na scenie. Gdy wszystko zostało odpowiednio podłączone, kwartet przystąpił do wykonania "Elysian Magnetic Fields". Już od tego utworu wspierający wokal gitarzysty Stephane'a L. był słabo słyszalny. Po jego zakończeniu natomiast z głośników wciąż dochodził niski dźwięk - basista Luz pokazywał akustykowi, że to nie on, i czekał na skorygowanie problemu. W tej samej przerwie gitarzysta i główny wokalista Marc T., chociaż wcześniej jego kolega od czterech strun mówił obsłudze, że nie potrzebują dymiarki, z rozbawieniem uruchomił urządzenie. Po "Obsidian" znowu słyszeliśmy basowe buczenie, zaś utworowi "Hyperion Under Glass" towarzyszyły delikatne piski. Na tym na szczęście usterki się skończyły.
W trakcie "Venus Claws" wreszcie poprawiło się nagłośnienie drugiego wokalu. W tym przypadku Stephane przejął żeńskie partie ze studyjnego oryginału. I tak jednak najlepiej brzmiały fragmenty, w których śpiewał razem z Markiem - ich głosy dobrze się uzupełniały. Najbardziej natomiast drugi gitarzysta wyróżniał się tym, że wygląda stosunkowo młodo - o nim jako o jedynym z kwartetu można powiedzieć, że nie jest łysawy i siwiejący. Centralnego miejsca na scenie nie zajmował jednak żaden ze śpiewających "wioślarzy", tylko Luz. Mogło to trochę dziwić, ale była to w pełni zasłużona pozycja, bowiem to w jego ruchach i na jego twarzy dostrzec można było najwięcej ekspresji. Oblicze swe w przerwach między utworami często ocierał z potu, podobnie jak, tą samą szmatką, gryf gitary. Głównego wokalistę widzieliśmy za to parę razy z chusteczką przy nosie. Mimo to jego głos brzmiał bez zarzutu.
Ostatnią pozycją w dyskografii Dirge jest instrumentalny, stosunkowo ambientowy minialbum "Alma | Baltica" z 2017 r. Do najbliższego "długograja", zatytułowanego "Hyperion", trzeba by się cofnąć o jeszcze trzy lata. Tą krótką serią koncertów grupa promowała natomiast album "Lost Empyrean" (tak, nazwa trasy różni się jedną literą), którego premiera zapowiadana jest na 14 grudnia. Z niego usłyszeliśmy na żywo utwory "Wingless Multitudes" z wokalistami udzielającymi się na zmianę i tytułowy z wyróżniającą się partią basisty. Po nich muzycy zakończyli pięćdziesięciominutowy występ i nie dali się namówić na bis, chociaż na wydrukowanej setliście mieli jeszcze wypisane również nowe "Hosea 8:7" oraz starsze "Epicentre". Możliwe, że z konieczności skrócili czas gry. Było już prawie dziesięć minut po osiemnastej.
Pora uczyniła koncert nietypowym. Była to bardziej przerwa w dniu, niż jego zakończenie. Przez dwie godziny zobaczyliśmy jednak polską grupę, której dalsze losy warto śledzić, oraz solidną maszynkę, która na żywo prezentuje się lepiej, niż niejedna młodsza i bardziej znana kapela grająca zbliżoną stylistycznie muzykę. Tak, doceniłem Dirge. Równocześnie jednak wydaje mi się, że w podziemiu jest mu całkiem dobrze.