- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
relacja: Deep Purple, Wrocław "Hala Stulecia" 31.10.2010
miejsce, data: Wrocław, Hala Stulecia, 31.10.2010
Ruszyłem truchtem po zakup biletów natychmiast po styczniowej zapowiedzi październikowego występu Deep Purple we Wrocławiu, choć tak naprawdę jedyną rzeczą, która mnie do tego przekonywała, była obietnica nagrania do jesieni i wydania nowego albumu studyjnego z premierowym materiałem. Zostałem po raz kolejny nabrany i wyprowadzony w pole - jak wiadomo - do dziś żaden nowy album się nie ukazał, a tournee promujące ostatnie wydawnictwo "Rapture Of The Deep" trwa sobie bezwstydnie i w najlepsze szósty rok. Formuła odgrzewania największych przebojów jest bez skrupułów wyciskana przez panów rutyniarzy dalej i traktowana jak złota kura, której nie dość koguta. Szkoda tylko, że nikt nie przypomni Ianowi Gillanowi, że gdy menedżerowie nakłaniali go do pracy w takim trybie w 1973 r., z powodów różnic wizji artystycznej odszedł z zespołu... Świadom stanu rzeczy, udałem się na koncert bez zbędnego entuzjazmu.
Deep Purple, Katowice 30.10.2010, fot. Verghityax
Taśma wprowadzająca zespół na scenę orientalnymi motywami syntezatorowymi była naprawdę myląca i muszę przyznać, że przez chwilę czułem się jak na dawnych koncertach Deep Purple - podekscytowany niewiedzą, co czeka mnie za chwilę. Wycieczki repertuarowe i stylistyczne oraz nieprzewidywalność rozwoju scenicznego występu były przez większą część kariery jednym z największych atutów zespołu. I jak się okazało, zaczęli od utworu, którego nie wykonywali jeszcze dotychczas na żywo. W 40 urodziny albumu "In Rock" postanowili jako otwieracza do konserw użyć kompozycji "Hard Lovin' Man". Ryzykowny wybór, zważywszy na fakt, że jest to jeden z najbardziej karkołomnych utworów na płycie, ryzykowny nie tylko dla muzyków, którzy nie brali udziału w jego powstaniu, ale także dla wokalisty, którego obecna kondycja - ujmując rzecz łagodnie - długim objazdem omija formę, która choćby stałaby obok tego, co potrafił zaśpiewać w 1970 r. Czy można było spodziewać się satysfakcjonującego popisu wokalnego? Sądzicie, że nie? Macie rację. Duży Ian w wieku 65 lat praktycznie nie ma siły głosu w wysokich rejestrach, a obszar środkowy, którego mógłby używać wciąż swobodnie i z robiącym dobre wrażenie skutkiem, pasuje zaledwie do czterech lub może pięciu utworów aktualnego repertuaru koncertów. Pozostała część odsłony wokalnej była - znów nie czepiając się biedaka - mało inspirująca dla ucha. Gillan wyglądał na zmęczonego i nie zainteresowanego sytuacją na scenie, od czasu do czasu mało aktywnie popykał sobie na tamburynie, nawet legendarne konga, które tak lubił okładać podczas solówek instrumentalnych, nie są już wytaczane na scenę. Widocznie to już tylko wyrobnicza praca, którą po prostu jakoś tam trzeba odwalić. Konferansjerka w jego wykonaniu sprawiała wrażenie niewyraźnego bełkotu i zlepku irracjonalnych żartów i skojarzeń, które ów mędrzec rocka tak uwielbia. Bardziej dotkliwa jest jednak kontestacja, że Purpurze jakieś dwie trzecie występu zajęło jako takie rozruszanie publiczności i zaangażowanie jej w występ sceniczny. Jak na tak wielbiony w Polsce zespół rockowy i reputację porywającego wykonawcy koncertowego - ten wskaźnik jest katastrofalny.
Deep Purple, Katowice 30.10.2010, fot. Verghityax
Nie można odmówić zaangażowania w grę instrumentalistom Deep Purple - szczególnie Roger Glover sprawiał wrażenie nieziemsko ucieszonego i doskonale bawiącego się przez cały wieczór w towarzystwie polskiej publiczności. Zarówno on jak i klawiszowiec Don Airey są w obecnie największymi showmanami grupy - i wykorzystywali swoje umiejętności instrumentalne w maksymalnym stopniu. Na ich tle poziom występu gitarzysty Morse'a i perkusisty Paice'a wydaje się poprawny i rzetelny, a frontmana stawia we wstydliwym świetle całkowitego nie nadążania za tempem narzuconym przez własny zespół. Jeżeli chodzi zaś o wirtuozerię muzyków, to nie można partiom gitary Steve'a i organowym popisom Airey'a odmówić błyskotliwej techniki, ale ze standardami wyznaczonymi przez założycieli grupy - Blackmore'a i Lorda - w dziedzinie potęgi brzmienia, budowania nastroju i stopniowania emocji mnogością dźwiękowych środków wyrazu - mają ich fajerwerki niewiele wspólnego. Może to być ekscytujące przeżycie dźwiękowe dla przypadkowego, okazjonalnego obserwatora Purpury na żywo, ale dla osoby śledzącej dokonania sceniczne zespołu od dwóch dekad - ilość robienia dobrej miny do złej, rutyniarskiej i pozbawionej autentycznej ekscytacji gry - będzie zasmucająca.
Własne pojęcie zespołu na temat swoich atutów, jako wykonawcy scenicznego sięgnęło u progu 43 roku kariery żałosnego poziomu i leży na bruku. Jeżeli po 16 latach współpracy ze Stevem Morsem i czterech albumach - nierównych, ale mimo wszystko wypełnionych licznymi perełkami - które sprawdziłyby się doskonale w repertuarze występów do promocji własnego dorobku, obecny skład wybiera dźwiękowe knoty pokroju "Things I Never Said", "Silver Tongue" czy "Almost Human", to pozostaje tylko z niesmakiem pokiwać głową nad tym, jak nisko upadło ich dobre mniemanie na swój temat. Pozostała część repertuaru to ustalona od ponad pięciu lat sekwencja starych hitów - grana równo, technicznie, bez polotu, mierzona niemal co do taktu od linijki, nie pozostawiająca praktycznie ani skrawka przestrzeni na rockandrollową nieprzewidywalność i prezentację zdolności improwizacyjnych. Części repertuaru oczywiście nie można zdyskredytować, bo jest tak dobra, że mimo usilnych starań nie da się jej sknocić - jak choćby znakomity utwór tytułowy z ostatniej płyty - będący dla Deep Purple XXI wieku tak dobrym hymnem, jakim był dla niej w latach 80-tych "Perfect Strangers". "No One Came" zawsze zrobi doskonałe wrażenie na koncercie dzięki mocnemu rytmowi, funkowej pulsacji, dobrym solówkom, oprawie świetlnej i stroboskopom - oraz faktowi, że po raz kolejny papierowy sufler na scenie nie umie Gillanowi dobrze podpowiedzieć tekstu, którego co i rusz zapominał. Albo "Lazy" - niezniszczalny swingujący urok tego ulubionego przez słuchaczy boogie, podrasowany długą organową introdukcją Dona Airey'a, wreszcie zdradzającą odrobinę "czuja" do tej muzyki - doskonała muzyka zawsze wybroni się sama - nawet w wykonaniu tak sprawnych rockowych technologów, jakimi stali się obecni muzycy Deep Purple.
Deep Purple, Katowice 30.10.2010, fot. Verghityax
Ogólna konkluzja z tego występu jest jednak bardzo smutna - w 40 rocznicę kultowego debiutu swojego najznamienitszego składu ten fantom zwany Purpurą (tylko trzy kwinty zespołu były w legendarnym składzie w 1970 r.) nie potrafi nie zjadać na scenie własnego artystycznego ogona i w dobrym stylu podtrzymać swoich najlepszych artystycznych tradycji. Nie da się już spocić na ich koncercie i zedrzeć gardła na fali ekscytacji wywołanej obecnością zespołu na scenie. Jest to pięciu znakomitych technicznie muzyków, od których młodzież może uczyć się kunsztu scenicznego, ale w kontekście ich własnych osiągnięć z przeszłości - nikogo już nie nauczą grania z duchem i wykopem rasowego classic rocka. To po prostu pięciu rutyniarzy desperacko starających się zarobić na własną emeryturę w uczciwy z prawnego punktu widzenia sposób, ale artystycznie urągający ich własnej, przez lata wyrabianej znakomitej reputacji wyjątkowego wykonawcy koncertowego. Smutna laurka jak na zespół z tak barwną historią i ważnymi dla muzyki rockowej płytami (także koncertowymi) w dorobku.
Repertuar:
Oriental Intro
Hard Lovin' Man
Things I Never Said
Maybe I'm A Leo
Strange Kind Of Woman
Rapture Of The Deep
Fireball
Silver Tongue
Contact Lost
Steve Morse solo
When A Blindman Cries
Well Dressed Guitar
Almost Human
Lazy
No One Came
Don Airey solo
Perfect Strangers
Space Truckin'
Hey Joe (fragment)
Smoke On The Water
Bis:
Going Down (fragment)
Hush
Roger Glover solo
Black Night
Jesli jednak oddzielic te kwestie od samego "show" - nadal jest czad, nadal jest to swietna maszyna koncertowa.