- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
relacja: Deep Purple, Ronnie James Dio, Rumuńska Orkiestra Symfoniczna, Katowice "Spodek" 3.11.2000
miejsce, data: Katowice, Spodek, 3.11.2000
Na wstępie powiem jedno - takiego koncertu w Rzeczypospolitej jeszcze nie było. Chyba nikt nie może mieć co do tego jakichkolwiek wątpliwości. Wielki rockowy zespół plus olbrzymia (85 osób!) orkiestra symfoniczna - tego nie można było przegapić. Zastanawiałem się tylko, jak scena naszego poczciwego, wysłużonego "Spodka" wytrzyma ciężar blisko stu osób (i to nawet przy założeniu, że w orkiestrach nie znajdują się same grubasy). Obawy tego rodzaju były, na szczęście, bezpodstawne.
Bilety nie należały do najtańszych, co nie przeszkodziło fanom w zapełnieniu "Spodka" niemal do ostatniego miejsca. Cóż, widać purpura to nadal wyjątkowo magiczny kolor, którego pokusie nie potrafią się oprzeć zarówno ryczące szesnastki jak i łysiejąca starszyzna, na co dzień studiująca odcinki renty i bawiąca wnusie.
Tym razem występ nie zaczął się od pędzących gwiazd autostrady ani lotu meteora. Oto bowiem na estradę wkroczyła plejada orkiestrantów wraz z instrumentami. Zaczęło się wielkie strojenie co rusz przerywane entuzjastycznymi okrzykami ze strony widowni - tu uwagę zwracały szczególnie przeurodziwe chórzystki i w ogóle żeńska część filharmoników. Swoją drogą to chyba takie reakcje muszą być im stosunkowo obce - na codziennych koncertach trudno wypatrzyć wrzeszczących małolatów w spoconych flanelach. Tym można chyba wytłumaczyć lekkie, choć jak najbardziej pozytywne zdziwienie, jakie zauważyłem na twarzach niektórych muzyków.
Po paru ładnych chwilach pojawił się główny bohater wieczoru, siwiuteńki niczym pierwszy śnieg Jon Lord. Podszedł do mikrofonu i... To nasz piąty pobyt w Polsce, a mój szósty. Pierwszy raz byłem tu mając dwa latka. Mowa oczywiście o jego pamiętnej trasie z The Artwoods. Hmmm, ciekaw jestem, jak jako dwulatek dawał radę dosięgnąć klawiatury organów. Ja w tym wieku nie umiałem jeszcze zamykać drzwi na klamkę...
Po przywitaniu (gorącym oczywiście) Jon przedstawił swojego przyjaciela Millera Andersona, z którym wykonał tytułową kompozycję ze swojej ostatniej solowej płyty - "Pictured Within". Blisko dziesięciominutowa i pełna aranżacyjnego rozmachu (mmm, te smyczki) kompozycja wypadła świetnie do tego stopnia, że spotkała się z wyjątkowo entuzjastycznym przyjęciem nawet ze strony fanów niecierpliwie czekających na to, aby stracić nieco łupieżu trzepiąc głowami w rytm "Smoke On The Water".
Następny pojawił się posiadacz jednego z najwspanialszych rockowych głosów, Ronnie James Dio. Za nim dzielnie kroczyła reszta purpurowej załogi (minus Ian Gillan) - nieco przygarbiony Steve Morse, mały Ian Paice i tradycyjnie obwiązany po hipisowsku opaską Roger Glover. Nadszedł czas na prezentację dwóch kompozycji z musicalu "Butterfly Ball and Grasshoppers Feast". "Sitting In A Dream" wypadło zaledwie znakomicie, natomiast "Love Is All" - po prostu genialnie! Fantastyczna współpraca orkiestry i soczyście brzmiący głos Dio nieomal wbiły mnie w posadzkę. Dwa solowe kawałki Ronniego - "Fever Dreams" i "Rainbow In The Dark" wypadły równie porywająco, w czym spory udział miała instrumentalna sekcja Deep Purple.
Ten kawałek napisaliśmy w 1968 roku - poinformował i tak świetnie zorientowaną publikę Jon Lord, a ja od razu wiedziałem, że na tapetę wejdzie "Wring That Neck". Podobnie jak na zeszłorocznym albumie, dokumentującym występ DP z orkiestrą w londyńskiej Royal Albert Hall, numer został wykonany na wściekłą jazzową nutę - gdyby tak zamknąć oczy, można byłoby przypuszczać, że oto mamy przed sobą orkiestrę Glenna Millera z samym wielkim liderem. Taaak, to byłoby pierwsze zmartwychwstanie od czasów Chrystusa...
Krótko ostrzyżony (i niestety o coraz bardziej wyrazistych gabarytach) Ian Gillan pojawił się zapowiadając "Fools" ze stareńkiego (rok 1971) albumu "Fireball". No, no, żarty się skończyły. Tak pokręconą kompozycję ze skrajnymi zmianami nastrojów i brzmień wykonać przekonująco na scenie w pięcioosobowym składzie jest niezwykle trudno, a co dopiero z orkiestrą... Na szczęście purpurowa maszyna nie zawiodła mnie, a Gillan, będący w bardzo dobrej formie wokalnej, wił się momentami niczym Mick Jagger. Pamiętną partię gitary, w której Ritchie Blackmore bawił się potencjometrem, zagrała sekcja smyczków, nadając jej zgoła mroczny klimat, co mogłoby przynieść zdumiewające rezultaty w połączeniu z horrorem. Aż się prosiło, żeby na scenę wkroczył demoniczny Bela Lugosi. Niestety - wszystko wskazuje na to, że w pośmiertnym amoku straszy właśnie Glenna Millera...
"When A Blind Man Cries" niestety mnie rozczarowało. Delikatna ballada z pamiętnej sesji z Montreux (album "Machine Head") została zaśpiewana przez Gillana zbyt siłowo. Gdzież się podziała delikatność i romantyzm z oryginalnego wykonania? Drugim bohaterem negatywnym był Steve Morse. Miałem wrażenie, że na siłę chce odcisnąć na tej piosence swoje piętno. Zagrał bez wyczucia, ładując w solówkę tyle nut, ile tylko się dało, co w rezultacie przyniosło dość marny efekt. Dużo lepiej zaprezentował się w chwilę później. "Vavoom: Ted The Mechanic" i solowa kompozycja Steve'a "Well Dressed Guitar" pokazały w pełni jego talent i niebywałą wręcz wirtuozerię. Drugi z wyżej wymienionych kawałków wzbogaciły popisowe dialogi gitarzysty z orkiestrą. Rewelacyjna ballada z takiegoż albumu "Purpendicular" - "Sometimes I Feel Like Screaming" była wprawdzie dosyć wierna swojemu oryginalnemu odpowiednikowi, ale w tym wypadku nie jest to bynajmniej wadą - w końcu dobrych receptur nie wyrzuca się na śmietnik.
"Pictures Of Home" poprzedzone krótkim, klasycyzującym wstępem postawiło mnie w sytuacji bez wyjścia - nie dało się tego słuchać inaczej niż z nabożeństwem i zachwytem. Popisy Lorda i Glovera pod koniec zmuszały do zdjęcia czapek z głów (większość ludzi akurat na głowie ich nie miała - fani woleli skorzystać z usług instytucji zwącej się szatnia). Smyczkowe harce nadały temu klasykowi zupełnie inny wymiar. Tym akcentem zakończyła się pierwsza część koncertu.
Nadszedł czas na polską premierę sławetnego "Concerto For Group And Orchestra" Jona Lorda. Muszę jednak przyznać, że gdy Gillan zapowiedział skróconą wersję dzieła (z trzech części wyrzucono środkową - jedyną z udziałem wokalisty) popsuło mi to humor.
Ciekawa rzecz - w 1969 roku krytyka przyjęła projekt z mieszanymi uczuciami. Szanowano wprawdzie aspiracje grupy, uważanej za ambitną i poszukującą, ale same rezultaty nie spowodowały bynajmniej hałasu spadających na ziemię szczęk. Po trzydziestu latach okazało się, że "Concerto..." brzmi dziś lepiej niż w oryginale. Potężne purplowskie brzmienie ożenione z pełną słowiańskiego romantyzmu grą orkiestry okazało się mieszanką piorunującą. "First Movement" rozpoczęły subtelne melodie wygrywane przez coraz to nowe instrumenty, po czym do akcji wkroczyły purpurowe łapska, burząc delikatną konstrukcję utworu, jakby kłócąc się z orkiestrą. Po krótkiej wymianie ciosów na scenie pozostał sam Steve Morse. Jego solowa partia dosyć wyraźnie różni się nie tylko od blackmore'owskiej (co dziwić nie może), ale też od tej sprzed roku z wersji "płytowej" (co należy uszanować i pochwalić). "Third Movement", mający pokazać zespół i filharmoników pogodzonych, i grających razem, rozpoczął się z takim samym rozmachem, jak skończył, a w środku mieliśmy fantastyczny solowy popis Iana Paice'a na bębnach. Ależ on wymiata! - mówiła mi potem moja siedemnastoletnia siostra, która karnie stawiła się na koncert ze swoimi przyjaciółkami, oczarowanymi solem w takim samym stopniu jak ona. Mistrz Ian zrobił takie wrażenie, że nawet barierki pod sceną pociły się z zachwytu...
"Perfect Strangers" zagrane w poszerzonym składzie spowodowało kolejną eksplozję admiracji. Brzmienie głównego riffu przywodziło na myśl zeppelinowy "Kashmir". Szkoda tylko, że zabrakło laserów wspaniale współgrających z muzyką, ale cóż - ich zwolennik woli grać pod szyldem Blackmore's Night niż wiecznie użerać się z Gillanem. Pod koniec mieliśmy oczywiście króciutki cytacik z modlitwy Chrystusa w Ogrodzie Oliwnym ("Jesus Christ Superstar" rzecz jasna) - "Gethsemane".
Po "Absolutnie nieznajomych" przyszła kolej na rzeczy wszystkim raczej dobrze znane - i niekoniecznie figurujące w purpurowym katalogu. Profesor Steve Morse zaczął wykład pod tytułem "Historia rocka". Usłyszeliśmy m. in. cytaty ze "Sweet Home Alabama" Lynyrd Skynyrd, "Thank You" i "Stairway To Heaven" Led Zeppelin, "Roll Over Beethoven" Chucka Berry'ego, "You Really Got Me" The Kinks (co miało znaczenie symboliczne - w nagraniu oryginalnej wersji tego standardu brał przecież udział... Jon Lord) i "Day Tripper" The Beatles. Każdy cytacik poprzedzany był króciutkimi (i obłędnie szybkimi) fantazjami instrumentalnymi gitarzysty, po raz kolejny pokazującymi niezwykłą biegłość manualną Morse'a. Stado pająków co rusz wkraczało mu na gryf, a biedny Steve musiał coraz szybciej przebierać palcami, żeby uniknąć ukąszenia. Całą prezentację skończył najsłynniejszy riff świata. "Smoke On The Water" (tytuł podaję dla przyzwoitości bo i tak każdy go zna). Ryk tysięcy gardeł zagłuszył na moment zespół i orkiestrę. Wspaniałe wykonanie "Dymu..." zostało nagrodzone owacją, a ludzie pod sceną nie wstali z siedzeń chyba tylko dlatego, że... ich pod sobą nie mieli (podobno pierwotnie planowano tylko miejsca siedzące, nawet na płycie "Spodka").
Purple grzecznie podziękowali nam za wspaniałe przyjęcie, ale o zakończeniu nie mogło być mowy. Po paru minutach, które wypełniły gwizdy, tupanie, wrzaski i brawa, muzycy wrócili do swych wielbicieli. Tym razem członkowie orkiestry wystąpili już tylko w roli tancerzy, rytmicznie wymachując swoimi skrzypcami, klarnetami, fagotami i Bóg wie czym jeszcze. "Black Night" ze wspaniałym dialogiem gitary Morse'a i gardeł publiczności podniosło i tak wysoką temperaturę na sali. Pot ściekał litrami ze stropu. "Highway Star", niemal tak samo dynamiczne jak przed laty, pokazało, jak bardzo Deep Purple cieszą się swoją muzyką. Szczególnie zabawny moment miał miejsce wtedy, gdy Morse i Glover w stylu współczesnych ortodoksyjnych muzyków metalowych trzepali głowami pokazując, że i im headbanging nie jest obcy. "Gwiazda autostrady" stanowiła wspaniałe zwieńczenie tego niezapomnianego wieczoru. Siedem tysięcy ludzi miało prawo mieć opuchnięte dłonie od nieustannego bicia brawa.
Oczywiście, zdaję sobie sprawę, że zaraz znajdzie się gromadka malkontentów mędzących, że to już nie to samo co z Blackmorem (nie da się ukryć - to niewątpliwie największa indywidualność, jaka przewinęła się przez szeregi Deep Purple). Co bardziej krewcy i ortodoksyjni wielbiciele dawnych poczynań kwintetu usiądą przy piwku, i będą wylewać łzy mając żal, że czasy "Made In Japan" Purple mają już za sobą. Tym również trzeba będzie przyznać rację. Z kolei młodzi, nastoletni wielbiciele Purpury kupią sobie "Purpendicular", po czym zacznie się żebranina u rodziców w celu zdobycia funduszy na kolejne wydawnictwa sygnowane nazwą grupy.
Ja poczyniłem nieco inną obserwację. Zdecydowałem się porównać poziom artystyczny, który prezentują dziś królowie hardrocka z popisami większości najwybitniejszych przedstawicieli rodzimej sceny rockowej. Coś mi się wydaje, że gdyby nasz kochany Orzeł Biały zdał sobie sprawę z rozmiarów przepaści dzielącej polski rock od zachodniego, powypadałyby mu ze złości i wstydu wszystkie pazury z łap.