- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
relacja: David Gilmour, Wrocław 25.06.2016
miejsce, data: Wrocław, Narodowe Forum Muzyki, 25.06.2016
Problem z muzyką Pink Floyd polega na tym, że po latach nie wiadomo, jak do niej podchodzić. Z jednej strony na jej fundamentach opiera się znaczna część współczesnego rocka, z drugiej zaś, mimo płaczliwych argumentów wszystkich "wychowanych na Trójce", to nie płyty "The Dark Side Of The Moon" lub "Wish You Were Here" należały do największych osiągnięć ludzkości. Poza tym wiele rzeczy w Pink Floyd z upływem lat się zdezaktualizowało. Nie ma to jednak żadnego znaczenia. O Floydach napisano setki artykułów, książek i podejrzewam, że niejedną rozprawę doktorską, dlatego też rozterki natury filozoficznej można odłożyć na bok i zająć się tym, co wydarzyło się w sobotni wieczór we Wrocławiu przed bryłą "Narodowego Forum Muzyki".
David Gilmour, Wrocław 25.06.2016, fot. Bartek Janiczek
Davida Gilmoura zawsze uważałem za najzdolniejszego z załogi Pink Floyd. Jednak sam wokal i gitarowy kunszt to za mało, żeby zmieniać losy świata za pomocą muzyki. Brakowało mu charyzmy, dlatego nigdy nie zaistniałby bez Rogera Watersa i jego koncepcji. Gdy Watersa zabrakło, skończyła się pewna epoka. Owszem, z Gilmourem pozostał duch Pink Floyd, ale geniusz zdecydowanie się ulotnił właśnie z Watersem, którego koncerty to prawdziwe spektakle, widowiska dźwięku i obrazu. Byłem świadkiem tras "The Dark Side Of The Moon Live" i "The Wall Live" - były to wspaniałe produkcje, które chłonęło się od początku do końca i na długo zostawały w pamięci.
Tymczasem David Gilmour wraz z muzykami towarzyszącymi i orkiestrą Zbigniewa Preisnera we Wrocławiu po prostu wyszedł na scenę i zagrał: długo, a nawet za długo, solidnie i wyczerpująco. Poza tym nic więcej się tam nie wydarzyło. Ale po kolei.
David Gilmour, Wrocław 25.06.2016, fot. Bartek Janiczek
Koncert odbył się w ramach "Wrocław 2016 - Europejska Stolica Kultury". Bilety w przyjaznych dla portfela cenach wyprzedały się w jeden dzień. Ponoć przewidziano 25 tysięcy miejsc dla publiczności przed gmachem "NFM". Miejsce to od razu wzbudziło kontrowersje, bo czy betonowy plac jest idealną lokalizacją do tego typu przedsięwzięcia, skoro pod ręką ma się nowoczesny i przyjemny stadion do tej pory znakomicie sobie radzący jako obiekt koncertowy? Nie wydaje mi się.
Na rozpoczęcie widowiska krótki set solo na fortepianie zagrał Leszek Możdżer. Był to suport dość dziwny, bo odbywający się na potężnej, wysokiej jak okoliczne kamienice scenie, dla wielotysięcznej publiki, w trzydziestostopniowym upale. Znaleźli się jednak tacy, którzy nawet w tych niezbyt sprzyjających występom okolicznościach postanowili pana Leszka posłuchać.
David Gilmour, Wrocław 25.06.2016, fot. Bartek Janiczek
O 21:30 na scenie zainstalowała się orkiestra Preisnera oraz David Gilmour wraz ze sporym, bo dziewięcioosobowym zespołem. Ze stałych współpracowników towarzyszył mu Guy Pratt, związany z Pink Floyd od 1988 r. Intro "5 A.M." i utwór tytułowy "Rattle That Lock" rozpoczęły ten trzygodzinny, podzielony na dwie części maraton, który był transmitowany na żywo przez telewizje publiczne. Siedemdziesięcioletni David Gilmour nadal trzyma wysoki jak na swój wiek standard wokalny, chociaż jeśli chodzi o wygląd, to czas nie był dla niego zbyt łaskawy. Od razu zwróciłem też uwagę na specyficzne nagłośnienie, aż prosiło się o więcej mocy - chwilami było po prostu za cicho. Szczególnie dało się to zauważyć przy półakustycznym "Wish You Were Here". Przy "Money" wreszcie odpalono pełny zestaw świateł, a "In Any Tongue" (swoją drogą genialny utwór i najmocniejszy fragment "Rattle That Lock") wreszcie zabrzmiał, jak należy. Myślałem, że kolejny "High Hopes" pójdzie w jego ślady, ale znowu było kilka decybeli ciszej.
Jeśli jeszcze miałbym się do czegoś przyczepić, to byłaby to scena, która mogłaby być pół metra wyższa. Będąc w drugim sektorze i mierząc prawie 190 cm wzrostu, musiałem stawać na palcach, aby widzieć, co się na niej dzieje. Słynny okrągły telebim to oczywiście ten znany z czasów "Delicate Sound Of Thunder" i "Pulse". Wyświetlane na nim wizualizacje do utworów też pochodziły z tamtych lat.
David Gilmour, Wrocław 25.06.2016, fot. Bartek Janiczek
Druga część koncertu rozpoczęła się od floydowej klasyki: "One Of These Days" i "Shine On You Crazy Diamond". I kiedy nastrój był już naprawdę dobry, wspomnienia powróciły, a wraz z chłodnym wiatrem zaczął dobiegać zapach marihuany, nastąpiło coś, czego nie umiem wytłumaczyć. Gilmour zabił cały klimat nudnym jak flaki z olejem, ciągnącym się w nieskończoność setem składającym się ze słabych fragmentów "On An Island" i "Rattle That Lock". Nawet wpleciony w ten zestaw "Coming Back To Life" niewiele pomógł. Publika w okolicach północy została uśpiona, aż tu nagle pojawił się charakterystyczny wstęp do "Sorrow", wielkiego momentu lat 80. i płyty "A Momentary Lapse Of Reason". Szkoda tylko, że był pozbawiony dawnej dynamiki. Przy "Run Like Hell" ludzie wreszcie trochę się rozruszali i zaczęli bawić. Potem nastąpiła seria bisów, a w niej klasyka z najwyższej półki i dwa największe gitarowe sola w dziejach muzyki: "Time" i "Comfortably Numb". Tym zakończeniem David Gilmour wynagrodził wszystkie pozostałe niedociągnięcia.
David Gilmour, Wrocław 25.06.2016, fot. Bartek Janiczek
Tego wieczora zagrano 23 w większości długie utwory. Rekord. Pewnie są tacy, którzy byli zachwyceni całością koncertu, w tym oprawą i brzmieniem. Jednak ja nigdy bezkrytycznie do twórczości Gilmoura nie podchodziłem. Miała ona swoje liczne wady. Czy jest jednak sens się nad tym w ogóle rozwodzić, skoro to on wymyślił gitary na "The Wall"? To, co z nimi zrobił na "Animals", w "Echoes" albo w "Time", przechodzi ludzkie pojęcie. Zaś to, co stało się na trasach "Delicate Sound Of Thunder" i "Pulse", dało i tak tej nieśmiertelnej muzyce drugie, a potem trzecie życie. Można by tak wymieniać bez końca. Mimo wszystko David Gilmour jest jedną z najznamienitszych postaci rocka XX wieku i chociażby z tego powodu zobaczenie jego koncertu było obowiązkowe.
Waters we wcześniejszym okresie trochę zawłaszczył zespół, ale to pod jego przywodztwem nagrali najbardziej rozpoznawalne płyty.
Z cała reszta sie zgadzamy ;)
Nie rozumiem tych pseudofanów, którzy znaja jeden utwór I czychaja aż w końcu po nudnym koncercie zagra na bis ten jeden przy którym można fikać.
Dlaczego? Bo w tekście są same sprzeczności logiczne.
Z jednej strony jest informacja, że na PF "opiera się znaczna część współczesnego rocka", a z drugiej taka, że właściwie zespół nic wielkiego nie nagrał. Jak się daje takie "grube" wnioski, to trzeba to czymś poprzeć (patrz pisanie wypracowań
szkoła średnia).
W mojej opinii "Wish You Were Here" i "The Dark Side Of The Moon" bronią się do tej pory, żaden redaktor radiowej trójki nie musi mi o tym mówić. To zwyczajnie słychać. Ale jak chce się obalać klasykę rocka, to trzeba dać argumenty, co jest nie tak z Pink Floyd.