- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
relacja: The Cure, Werchter Festival, Belgia 2.07.2000
miejsce, data: Werchter, 2.07.2000
Kiedy dowiedziałem się o planach festiwalowych zespołu, nie zrobiły one na mnie zbyt dużego wrażenia. Tylko dwie daty, festiwale w krajach, do których Dream Tour nie dotarło. Pomyślałem, że kwietniowe koncerty w Łodzi i Berlinie, które przyjdzie mi zobaczyć w zupełności wystarczą. Ale nic bardziej mylnego! Wspomniane występy jeszcze bardziej rozbudziły mój apetyt. Byłem głodny muzyki The Cure jak nigdy dotąd.
Werchter Festival 2000, fot. Marcin Marszałek
Pozostała tylko decyzja, dokąd jechać? Wszystko przemawiało za Roskilde, lepsze połączenie, większa tradycja festiwalu (najsłynniejszy obok Glastonbury festiwal w Europie)... Tylko cena biletu odstraszała. Ponad 500 złotych i brak w sprzedaży biletów na pojedyncze dni festiwalu. A przecież The Cure mieli wystąpić podczas drugiego dnia. Biorąc pod uwagę wszystkie te zdarzenia i odwołany występ The Cure, dobrze się stało, że wybraliśmy Werchter.
Rozpoczęły się przygotowania do wyjazdu. Na Polskiej Liście Dyskusyjnej poświęconej The Cure (sivvy) wrzało. Wspólne ustalanie wyjazdu, jego miejsca, kosztów, listy chętnych itd. Wybór padł na Szczecin (zadecydowały oczywiście pieniądze) i można było powoli przygotowywać się do wyjazdu.
Przez cały ostatni tydzień słuchałem różnych festiwalowych koncertów The Cure (Glastonbury, Bizarre i inne), powoli wprowadzając się w atmosferę, która na mnie czekała. Wreszcie nadszedł dzień wyjazdu, 1 lipca. Po kilkugodzinnej podróży pociągiem z Warszawy dotarliśmy do Szczecina, chyba jako ostatni z całej grupy. Reszta czekała już w przydworcowej kawiarni, umilając sobie czas przy piwie, kawie i wspólnym oglądaniu zdjęć z koncertów z Łodzi i Paryża.
Po około godzinie wszyscy załadowaliśmy się do dwóch minibusów, które miały nas zawieść prosto do Werchter. Z głośników popłynęła muzyka The Cure. Ktoś w pewnej chwili zaproponował, żeby włączyć Program 3. I tu niespodzianka! Jakieś znajome dźwięki... To "Out Of This World". Okazuje się, że Trójka właśnie retransmituje promocyjny koncert The Cure z Chicago. Uznaliśmy to za dobry znak. Chwilę później poprzez telefon komórkowy wysłaliśmy do Trójki e-maila - "prosto z trasy". Po jakimś czasie na antenie zabrzmiały pozdrowienia, specjalnie dla nas... Jak to powiedział prowadzący audycję, "specjalnie dla wesołego autobusu". Oj... w tym momencie to był naprawdę "wesoły autobus".
Po kilkunastu godzinach podróży, kilku postojach na stacjach benzynowych, dojechaliśmy wreszcie do Werchter. Mała wioska, jakich wiele, oddalona ok. 20 km od Brukseli, tętniła życiem. Mimo wczesnej pory po ulicach krążyło mnóstwo ludzi. Wyczuwało się atmosferę trwającego tam już od dwóch dni festiwalu. Wreszcie mogliśmy powiedzieć: JESTEŚMY!
Jeszcze tylko odbiór wcześniej zamówionych biletów w kasie i weszliśmy do środka. Od razu rzuciła mi się w oczy ogromna główna scena festiwalu. Byliśmy jednak zbyt daleko, żeby cokolwiek można było na niej dostrzec. Tylko dzięki dwóm wielkim telebimom, umieszczonym po obu jej stronach, można było się zorientować, że trwa właśnie koncert, że muzyka, która do nas dociera grana jest na żywo.
Przy stoisku z festiwalowymi koszulkami wyznaczyliśmy sobie miejsce spotkania (na 2 godz. przed rozpoczęciem koncertu The Cure) i dzieląc się na kilka grup zaczęliśmy zwiedzanie terenu festiwalu.
Rozczarowaniem była dla mnie wiadomość o odwołaniu koncertu grupy Pearl Jam. Byłem podekscytowany tym, że oprócz The Cure zobaczę także inny wielki zespół, który bardzo lubię. Ale mając na uwadze wszystko to, co działo się w Roskilde, trudno im się dziwić, że przerwali trasę i wrócili do USA. Zamiast Pearl Jam zagra zespół Live - czytam na ulotce. OK... znam.
Rozpoczęło się długie odliczanie do koncertu The Cure. Leżąc na trawie, popijając piwo, obserwowałem przechadzających się ludzi. Mnóstwo z nich miało na sobie koszulki z wizerunkiem Roberta Smitha. To jeszcze bardzie utwierdziło mnie w przekonaniu, że za kilka godzin czeka nas wielkie przeżycie.
Kiedy tak siedząc (leżąc) w prawie 30 stopniowym upale, złorzecząc na słońce i modląc się o deszcz, około godziny 15 z głównej sceny festiwalu (były 3 sceny) dobiegły do nas jakieś znajome dźwięki...
- Hej, czy to nie "Love Song"?
- Hmmmm...?
- Tak, to "Love Song"!
Szybko spojrzałem w "rozkład jazdy" festiwalu i... jest. Zespół nazywa się A Perfect Circle. Długa, chyba z 10 minutowa wersja utworu, podobno (ktoś mi później o tym wspomniał), ze specjalną dedykacją dla fanów Cure. Ale kto by się wsłuchiwał przez cały czas w to, co się dzieje na głównej scenie. Tym bardziej, że odległość, która nas od niej dzieliła, powodowała, że dźwięk, który do nas docierał, był nieco zniekształcony.
Mijały kolejne godziny... Obszedłem chyba cały teren festiwalu... Mnóstwo stoisk... Koszulki, gadżety, płyty CD (ponad 70 PLN!!! - także Cure) i wiele, wiele innych. Kolejna niespodzianka. Spotkałem trójkę Polaków (pozdrowienia - Alison, Harold i Faith). Okazało się, że doskonale się znamy z IRCowego #thecure. Byli "w trasie" już od trzech dni! To jest poświęcenie... jechać 3 dni na koncert The Cure... To są prawdziwi fani!
W miarę upływu czasu przesuwaliśmy się coraz bliżej sceny. Występował zespół Counting Crows, o którym "rozmawialiśmy" (szczególnie z Tomkiem Z.) wcześniej wiele razy. Jak wypadli? Nie wiem... Nie słuchałem.
Odliczaliśmy już godziny do tego właściwego koncertu, gdy na scenie występował Paul Weller. Zachmurzyło się i zaczęło padać. W sumie zapowiadało się na to już od dawna, ale rozmiary ulewy zaskoczyły chyba wszystkich. Na scenę wszedł zespół Live. Można powiedzieć, że ich nazwa nie jest przypadkowa. Rzeczywiście zagrali znakomity koncert. Usłyszeliśmy m.in. "I Alone", "Selling The Drama" i "The Dolphin"s Cry". A niesamowicie w tych strugach deszczu zabrzmiał "Run To The Water". Ja nie musiałem uciekać do wody - już byłem nią przesiąknięty od dobrej pół godziny.
Bez kurtki, bez parasola... ale to jest właśnie to szaleństwo... to są chwile, które się będzie długo pamiętać... Stoję w deszczu, gdzieś ok. 2000 km od domu i dobrze się bawię. Wariactwo!
Tuż przed 22:00 przestało padać. Jakimś cudem Ed Kowalczyk (wokalista Live) przepędził deszcz. Chyba dwa, czy trzy bisy (po raz drugi "I Alone") i można już było zajmować miejsca na główną gwiazdę wieczoru... The Cure.
Po scenie zaczęli krzątać się techniczni. Z głośników poleciała mocno wyciszona muzyka. Wśród kilku dziwnych kawałków (np. "Nena") znalazł się "Maybe Someday". Zacząłem się zastanawiać, które utwory chciałbym usłyszeć. Nie ważne... było mi już wszystko jedno. Jestem TU, a oni zaraz wyjdą. Zaraz ich zobaczę... Znów będę chłonął ich muzykę. To, co zagrają, jest mniej istotne. Chociaż miałem taki jeden utwór... i był!
Zapaliły się niebieskie światła... "Adagio For Strings"... czyżbym był na kolejnym koncercie Dream Tour? Wychodzą! Pierwszy Jason, dalej Perry, Robert, Simon i Roger. Pierwsze takty perkusji i już wszystko jasne - "Out Of This World". Robert chwyta za gitarę i od razu podchodzi na skraj sceny - najpierw z jednej strony, potem z drugiej. Dzięki wielkim telebimom umieszczonym po obu stronach, widzę dokładnie każdy jego ruch, każde spojrzenie. Jeszcze nie raz podczas tego koncertu będę wlepiał wzrok w oba ekrany. Kołyszący "Out Of This World" wprawia wszystkich w niesamowity nastrój. Ten jedyny, specyficzny, jaki można doświadczyć tylko na koncertach Roberta Smitha i spółki.
"Watching Me Fall". Przyznam się szczerze, że nie za bardzo podoba mi się ten utwór w zestawieniu z innymi na "Bloodflowers". Ale co innego nagranie studyjne, a co innego wysłuchanie go na żywo. Już w kwietniu przekonałem się, że o niebo lepiej wypada na koncertach. A w Werchter dzięki potężnemu nagłośnieniu brzmiał jeszcze bardziej drapieżnie. W mocniejszych fragmentach utworu niesamowita gra świateł. Zastanawiałem się wcześniej, czy nie zabraknie nam tych projekcji video z Dream Tour. Okazało się, że wcale nie! To, co pokazali oświetleniowcy jeszcze bardziej wzmogło siłę koncertu.
"Want", "Fascination Street", "Open" - ten niesamowity wieczór nabrał rozpędu. W pewnym momencie zauważyłem, że Roger ma pomalowane oczy (pewnie to robota Smitha) - to chyba pierwszy raz podczas Dream Tour.
"The Loudest Sound" wcale nie zabrzmiał najgłośniej. Ktoś słusznie zauważył, że ten utwór niezbyt dobrze wypada na koncertach. Tak było i tym razem. Drastyczna zmiana nastroju. Potężne białe światła rozbłyskują na scenie... "Shake Dog Shake"... jest jasno jak w dzień. Utwór momentami wykrzyczany przez Smitha. Kolejna zmiana barw i "From The Edge Of The Deep Green Sea" - ulubiony kawałek Simona Gallupa z całej twórczości The Cure. W pewnym momencie setki rąk podniesionych ku niebu.
Pomimo tego, że repertuar nie różnił się (kolejny utwór to "Inbetween Days") na razie od koncertów, na których byłem w kwietniu... w zupełności mi to nie przeszkadzało. Jakże inny jest odbiór koncertu w zamkniętej, dusznej hali w porównaniu z otwartym festiwalem, wśród wielu tysięcy ludzi, których nie można nawet ogarnąć wzrokiem. Po "Inbetween Days" zrobiło się ciemno. Tylko kilka reflektorów skierowanych na zespół. W pierwszej chwili pomyślałem, że to być może częściowa awaria oświetlenia. Ale nic z tych rzeczy. Zaczynam tonąć we fioletowych dźwiękach "Sinking". W powietrzu fruwają bańki mydlane. To są naprawdę wielkie chwile!
Zrobiło się spokojnie... ale nie na długo... czerwień i biel... "The Kiss"! Jeśli ktoś uważa, że w Łodzi został zaskoczony niesamowitą energią włożoną w ten utwór, trzeba było przeżyć Werchter. Wprost ogromna siła... Patrzę na zbliżenie Smitha... on oddaje całego siebie podczas wykonywania tego utworu... Niesamowity, przeraźliwy grymas, krzyk... Czerwień wypala wszystkich zgromadzonych pod sceną. Szok... stałem nie mogąc poruszyć nawet ręką.
Po "The Kiss" szybkie przejście w "Prayers For Rain" z trochę dziwnym początkiem (chyba nie za bardzo im to wyszło) i moment oddechu. Trochę to dziwne, modlić się o deszcz, kiedy jest się przemoczonym do kości. Nawet słynny "Raaaain" nie wypadł imponująco, ale to dlatego, że "The Kiss" kosztowało Smitha sporo zdrowia.
"100 Years". I znowu ta ogromna siła... pulsujące światła stroboskopowe. Patrzę na Rogera (pamiętam jego ziewanie podczas łódzkiego koncertu). Można powiedzieć, że Łódź po prostu "odwalił". A tu?!? Przy "100 Years" zachowuje się jak w szalonym transie. Dosłownie skacze przy keyboardzie. Mam wrażenie, że zaraz podniesie cały sprzęt i roztrzaska go o scenę. Brak mi słów...
Końcówka koncertu: "39" i "Bloodflowers". Ten pierwszy zawsze pomijam, słuchając płyty "Bloodflowers", dlatego też nie będę się rozpisywał na jego temat. Podstawowy set - jak zresztą na całej trasie - zakończył "Bloodflowers". Jak wspaniały jest to utwór, nie trzeba nikogo przekonywać, a każde jego wykonanie jest wielkim przeżyciem. Właściwie można go słuchać bez końca.
Ale wszystko, co dobre szybko się kończy... W czerwieni reflektorów muzycy zeszli ze sceny. Doskonale jednak wiedziałem, że muszą wyjść. Przeraźliwy pisk i gwizd widowni nie pozwolił zespołowi długo na siebie czekać. Wrócili... wrzawa!
Robert od razu podszedł do mikrofonu i powiedział: "nie mamy zbyt dużo czasu..." i zaraz po ostatnim jego słowie Jason i Simon zaczęli grać... "Just Like Heaven"! Nie wyobrażam sobie koncertu The Cure bez tego utworu. "You, you, you" - śpiewał Smith, a z nim prawie wszyscy.
"Just Like Heaven" zagrali... Ale czy zagrają... Robert zaczął coś pobrząkiwać na gitarze - słucham i... czyżby?!? "JEST K**** JEST!!!" - wyskoczyłem do góry i wykrzyknąłem na całe gardło (ciekawe, czy ktoś mnie zrozumiał?) "Boys Don"t Cry"! O rany! Jak ja chciałem, żeby to zagrali! Skaczę jak oszalały, choć cały przesiąknięty wodą (cięższy o dobre kilka kilogramów)... Nie wiem jak moje nogi to wytrzymują (poczuję to dopiero później). Ale kogo to teraz interesuje, kto by o tym myślał, kto by się tym przejmował? Jest pięknie, cudownie, niesamowicie... Żadne słowa nie potrafią wyrazić takich chwil.
Wygląda na to, że zakończą tak jak podczas większości koncertów amerykańskiej części Dream Tour. Zgadza się. "10:15 Saturday Night". To chyba ta prawie dwutygodniowa przerwa spowodowała, że mają oni w sobie tyle energii. Wszyscy znają charakterystyczny taniec Simona, ale to, co wyprawiał w Werchter, to było totalne szaleństwo. Jeszcze chwila, a przewróci się na scenę - myślę. Perry... zawsze spokojny... uderza z całych sił w gitarę. Podobnie Roger i Jason - szaleją. Tylko Robert... widać, że czuwa nad wszystkim.
Charakterystyczne solo i zaczyna się "Killing An Arab". Już wiem, że to ostatni utwór, ale chyba nie zapomnę go nigdy. Potężna dawka dźwięków... świtała stroboskopowe... wyglądało to NIEPRAWDOPODOBNIE!! W pewnej chwili poczułem jak jakaś ogromna fala uderza w nas z całą swoją siła, niszcząc wszystko wokół, rozrywając nasze ciała... A my unosimy się w górę, płynąc wraz z potokiem dźwięków... gdzieś... daleko... W pewnym momencie słyszę: "Thank You, Good Night" - opadam na ziemię. Uffff... to było COŚ! To był koncert, którego nigdy nie zapomnę.
Odwróciłem się... Patrzę na ludzi... Mają łzy w oczach, łapią się za głowy. Może nie reagowali przez cały koncert zbyt spontanicznie... Nie śpiewali, nie tańczyli... Ale na pewno bardzo przeżyli te dwie ostatnie godziny. Każdy dźwięk, który do nich docierał, miażdżył całe wnętrze. Ten koncert był jak potężna burza z piorunami... nieznana, nieobliczalna energia, której byliśmy świadkami i w której uczestniczyliśmy. Przy akompaniamencie gwizdów na scenę wyszedł jeden z organizatorów i powiedział "To już koniec... dziękujemy". Niebo rozświetliła cała masa sztucznych ogni... tak... to koniec.
Mokrzy, straszliwie przemęczeni, ale świadomi, że byliśmy świadkami czegoś wielkiego, udaliśmy się do busów i po chwili ruszyliśmy w drogę powrotną do Szczecina. Po dotarciu na miejsce w poniedziałkowe popołudnie, życząc sobie kolejnego festiwalowego wyjazdu, rozjechaliśmy się do Warszawy, Łodzi, Krakowa, Piły, Częstochowy, Torunia, Olsztyna, Ełku i Gdyni... zabierając ze sobą cząstkę wspólnych przeżyć, które jeszcze wiele razy będziemy wspominać.
Minęły już cztery dni od tamtych chwil, a ja jeszcze nie włączyłem w domu nawet radia. To wszystko dlatego, aby jak najdłużej zachować w pamięci koncert, który ciągle jeszcze gra w mojej głowie... Być może mój ostatni taniec... Ostatni taniec z zespołem The Cure.