- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
relacja: Eric Clapton, Distant Cousins, Chicago 10.04.1998
miejsce, data: Chicago, United Center, 10.04.1998
Po entuzjastycznych recenzjach ostatniej płyty (mój jedyny zarzut to zbyt "plastikowa" produkcja, brakowało żywego perkusisty), mistrz Eric rozpoczął pierwszą część światowej podróży, obejmującą 38 występów w największych halach Ameryki Północnej.
9 i 10 kwietnia zawitał do Chicago, dając dwa wyprzedane w całości (żadna niespodzianka) koncerty w United Center, siedzibie między innymi Chicago Bulls. Clapton występował tu po raz ostatni w 95 roku, promując "From the cradle". Grał wtedy jedynie bluesy, publiczność pozbawiona była możliwości posłuchania jego największych przebojów. Zainteresowanie najbliżymi występami potęgowała informacja, wydana przez obecnego sponsora tourne firmę Lexus, mówiąca, że Eric Clapton po raz pierwszy w swojej karierze wysępować będzie w towarzystwie 20 osobowej orkiestry (chodziło tu chyba o całe tourne, bo z orkiestrą zdarzyło mu sie już występować, czego przykładem "24 nights").
Rolę support group pełniła brytyjska formacja Distant Cousins, protegowana przez samego Claptona. Dali krótki ciepło przyjęty półgodzinny występ.
Sam Clapton pojawił się około 20 minut później, wprowadzając swój zespół. W grupie towarzyszącej same znane nazwiska: na basie Nathan East, gitary: Alan Darby i Andy Fairweather, perkusja Ricky Lawson, instrumenty klawiszowe Tim Carmon i Kenneth Crouch, plus 3 dziewczyny w chórkach. Wszyscy ubrani na czarno, panowie obowiązkowo w garniturach. "Slowhand", jak zawsze, rozpoczęło koncert. Clapton, improwizując trochę na gitarze, wprowadza zespół w znajome dzwieki z najnowszego singla "My fathers eyes". Oprócz tego nagrania usłyszeliśmy jeszcze 5 kawałków z najnowszej płyty. Były to w kolejności: "Pilgrim', "One chance", "River of tears", "Broken hearted" i "She's gone". Wszyskie zabrzmiały o niebo lepiej niż na płycie, co nie powinno nikogo dziwić, gdyż Eric uwielbia improwizowac i grać na żywo. Mnie szczególnie przypadła do gustu porywająca wersja "One chance", zakończona długą solówką mistrza. Kiedy cały zespół zasiadł na krzesłach, obawiałem się, że może to oznaczać powtórkę z "Unplugged", na którą nie miałem specjalnie ochoty. Na szczęście dla mnie, tak się nie stało. "Tears in heaven" i "Change the world" zabrzmiały identycznie jak na płycie, trochę zmieniona została akustyczna wersja "Layli", gdzie pod koniec utworu krótkim solem na instrumentach klawiszowych popisał się K. Crouch. Jak się miało później okazać, Clapton jeszcze kilkakrotnie pozwalał na indywidualne wybiegi kolegów z zespołu. Bardzo się ucieszyłem, gdy usłyszałem "Old love". To jedno z moich ulubionych nagrań, a i sam Clapton nie kryje sympatii do tego bluesa. I znów klawiszowe solo, tym razem w wykonaniu T. Carmona. "Crossroads" zupełnie odbiegący od wersji, jaką znamy z płyt Cream, urywający się nagle w środku nagrania, by przejść w "Have you ever loved the women". Opustoszała scena, zostało ich tylko czterech: Lawson, East, Crouch i On. Tutaj już nikt Claptonowi nie "przeszkadzał". Prawdopodobnie najdłuższy utwór koncertu, ale nie sądze by ktoś się nudził. "I shot the sheriff" - jego jedyny numer 1 w całej karierze. To było 24 lata temu, ale w dalszym ciągu słucha się doskonale. Zapytany kiedyś o swoje ulubione kompozycje, wymienił trzy: "Layla", "Tears in heaven" i "Wonderful tonight". Ja za tą ostatnią nie przepadam, choć żeńska część widowni wyraźnie czekała na tę chwilę. Entuzjastycznie przyjęta "Cocaine" zakonczyła koncert.
Bardzo rozluzniony, uśchmiechnięty Clapton, powrócił na niestety jeden tylko bis "Sunshine of your love". Wszystko extra, tylko trochę za krótko. Grali 1h 55min., gdyby dorzucili jeszcze np. "White room" i "Holy Mother", na pewno nikt by się nie obraził.