- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
relacja: Chlupot Mózgu, Sopot "Koliba" 22.07.1999
miejsce, data: Sopot, Plaża, 22.07.1999
Chlupot Mózgu: Bartek Adamczak - perkusja, Jacek Staniszewski - gitara, głos, Grzegoveli - bas
Droga na plażę była długa i najeżona niebezpieczeństwami, bo zarośnięta drzewami nadmorska alejka, pozbawiona jakiegokolwiek oświetlenia, okazała się jednym z najciemniejszych miejsc w jakich miałem okazję się znaleźć. Spragnionym żywej muzyki i piwa będąc, za nic jednak miałem ryzyko i serce zabiło szybciej, gdy wkraczałem na deski klubu - w kameralnej, nieco retro muszli kończyli przygotowania muzycy, z daleka błyskał zachęcająco złoty kijaszek. Gdy zobaczyłem neon "Atomic", stanąłem w pół drogi do baru. Pamiętałem bowiem osłupienie, w jakie wpadłem, gdy dwa bodaj lata temu poprosiłem o szklaneczkę 0,2l Pepsi w Atomic Beach Club, znajdującym się wtedy w sopockich Łazienkach Północnych, i usłyszałem "dwa złote" (a wtedy była to cena naprawdę zaporowa, jak na tę lokalizację i standard lokalu). W trakcie koncertu jednak ośmieliłem się podejść do baru i jakież było moje zdziwienie, gdy okazało się, że duże piwo kosztuje zaledwie 3 zł! No cóż, w Łazienkach w tym roku całkiem inny wisiał szyld, chłopakom musiała podwinąć się noga, to i spokornieli. Tak sobie wtedy myślałem, ale potem obiło mi się o uszy, że to całkiem inna załoga. Nieważne.
Zespół Chlupot Mózgu wystąpił w składzie niezmiennym od prawie trzech lat swojego istnienia. Trzy lata - niby niedużo - muzycy mają jednak za sobą niejedno. Choćby tylko: przedni naciąg bazy perkusji świecił nazwą zespołu w którym przez ładnych parę lat produkowała się obecna sekcja Chlupotu: Ego, a trzeba pamiętać, że formacja Ego osiągnęła zasięg krajowy - od 1994 często pojawiali się w radio i TV, pod koniec swego istnienia dorobili się nawet strony internetowej oraz płyty ("Światowid", Antena Krzyku 1997), ciepło przyjętej przez tzw. środowisko.
A teraz parę konkretów:
Początek koncertu był nudny - długie monotonne jazdy, kolejne utwory nie pasowały do siebie - rozumiem, na początek trzeba rozkręcić atmosferę, nie wszystko naraz - ale nie można wrzucać tam samych knotów, chłopaki, miejcie litość.
Utwór, którego charakterystyczną cechą był podkład Popol Vuh lecący z taśmy (tytuły? - nikt ich nie przedstawiał, a to jednak dobry zwyczaj - zwłaszcza dla mnie, który piszę tę recenzję) był klimatyczny, miał swoją dramaturgię - lubię to rozkręcanie muzyki, stopniowe podkręcanie gały od którego aż skóra cierpnie na grzbiecie. Wyjątkowo udane było też zastosowanie przystawki w postaci dialogu nawarstwiających się na siebie pogłosów gitarowych. Całość zdemolował jednak skutecznie żenujący anty-przemocowy tekst godny punk-kapeli jakichś siedemnastolatków, panowie, błagam, trochę wyczucia...
Okazało się, że głos Billie Holiday i bandycki riff rodem z Jamesa Bonda może stanowić udane połączenie, produkt o tym składzie był drapieżny, surowy, pulsujący przyczajoną energią, może tylko trochę za długi.
Kilka luźnych refleksji:
Utwory to bardziej klimaty niż kompozycje skończone
Ogół: fajnie i oryginalnie, ale trochę brak - hmm... nazwijmy to - koncepcji nadrzędnej
Gitarzysta: brawo za inteligentne a wyważone posługiwanie się przystawkami
Kilka razy wystąpiła długa gitarowa solówka ekspresyjnie dziczejąca - miłą tę tendencję można zauważyć wśród gitarzystów Trójmiasta od czasów zaistnienia zespołu Ścianka i jej lidera - gitarzysty Macieja C., prekursora tego rodzaju ekspresji gitarowej na gruncie trójmiejskim
Udana przeróbka starego utworu z czasów pra-Chlupotu (wtedy jeszcze pod nazwą Plemniors), który pamiętałem sprzed pięciu lat z pewnego koncertu w galerii sztuki, nastroiła mnie do smutnych przemyśleń - ta kompletna obojętność publiki, wtedy rozumiem - galeria, sztuka, snobizm, zasłaniający brak wrażliwości, sztywny klimat, te sprawy; ale teraz? Teraz - bo techno, inne mody, przejedzenie, niedocenienie. I tak dalej. Smutne.
Z ciekawostek:
W pewnym momencie kręcący kamerą pan z TV "tak bardzo chciał", że aż zahaczył o mikser, a ten runął ze sceny, pociągając za sobą zwój kabli. Przebywający chwilowo w ekstazie muzycy niczego nie zauważyli i grali sobie w najlepsze, a w tym czasie ich mikser dyndał sobie na wiązce kabli. Dźwięk jednak nie zanikł, nawet na chwilę. Niby drobiazg, a cieszy.
Zwracał uwagę instrument basowy i jego brzmienie - było to stare półpudło Hohnera, rzecz ciekawa, a rzadka w obecnych czasach.
Basy półpudłowe posiadają głębię brzmienia, niedostępną zwykłym deskowym instrumentom, za co płaci się niestety częstym sprzęganiem się, zwłaszcza trudnym do opanowania w warunkach scenicznych. Jeżeli uda się jednak pokonać tego rodzaju trudności, korzyść brzmieniowa jest niepodważalna. Tym razem udało się i korzyść wystąpiła.
Nagłośnienie było dupa, ale to normalka. Zdążyłem się już przyzwyczaić. Sądzę, że przeżyję kiedyś szok, gdy usłyszę bez zarzutu nagłośniony koncert w naszej strefie geopolitycznej. Podejrzewam nawet, że mój zdeformowany słuch odrzuci prawidłowy dźwięk jako nieprzyswajalną dewiację.
Taak... Koncert można by ocenić z rozmaitych punktów widzenia, ale co akurat mi się nasuwa, to refleksja, że oto interesujący przykład, jak można do tradycyjnego rockowego grania zaprząc zdobycze techniki z korzyścią dla tego pierwszego. No bo były i podkłady, i komputerowe dźwięki, i loopy, i cyfrowe przystawki, a jednak nic na siłę - to były przyprawy wzmacniające smak zasadniczej potrawy. Tona przypraw nie zrobi z kiepskiego dania czegoś wykwintnego, ale smaczna potrawa właściwie przyprawiona jest jeszcze smaczniejsza.
Mimo pewnych braków, warto było przespacerować się ciemną alejką. Darmowy wstęp, tanie piwo i dobra pogoda mogłyby oznaczać tłumy, ale te nie nadeszły. Po widowni hulały przeciągi. Gdzie się oni wszyscy podziali? - pytałem siebie. Telewizja? Inne imprezy? Nic fajnego nie leciało tego dnia, żaden kasowy amerykański film, żaden kolejny samobójczy mecz walecznej polskiej drużyny piłkarskiej, za rogiem nie spadł samolot, w sąsiednim lokalu nie grał Kazik ani Reni Jussis, w okolicy nie zauważyłem plakatów zapraszających na technoparty. Więc gdzie byłaś droga publiczności rockowa trójmiejska, którą z estrady chwaliłeś jako najlepszą na świecie, drogi Skawalkerze latem 1992 podczas rockowej części festiwalu sopockiego na molo opodal? Stąd, na koniec moja mała prośba do społeczeństwa: chodźcie na koncerty, proszę. Bo niedługo nie będzie co recenzować. W końcu brak popytu w końcu zawsze doprowadzi do braku podaży.
No i tyle.
P.S. Po koncercie chłopaki chwalili się, że dużo improwizowali. Że właściwie wszystko było improwizacją. To znaczyłoby mniej więcej tyle, że naprawdę umieją to robić.