- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
relacja: Candlemass, Cemetery of Scream, Kraków "Studio" 20.09.2007
miejsce, data: Kraków, Studio, 20.09.2007
Czwartkowy wieczór 20 września okazał się prawdziwym świętem dla fanów doom metalu. W krakowskim klubie "Studio" przy ulicy Budryka 4 odbył się koncert legendarnej kapeli Candlemass, supportowanej przez rodzimą formację Cemetery Of Scream. Niestety, krakowska publiczność słabo dopisała - sala świeciła pustkami. Na CoS naliczyłem około 70 (!) osób, gwiazdę wieczoru obejrzały góra trzy setki hardkorowych fanów. Oczywiście, pojawiły się lokalne gwiazdki metalowego światka, bez których każde wydarzenie traci nieco kolorytu. Kraków nie rozpieszcza metalowymi wydarzeniami - naglośnienie zwykle leży i kwiczy, tym razem jednak klub nie zawiódł, oprawa na dobrym poziomie, obie kapele były nieźle słyszalne.
Krakowski skład zagrał godzinny koncert. I trzeba przyznać, że pokazali się od najlepszej strony. Set niezwykle przekrojowy - od świetnego, nastrojowego "Cold Obsession In My Eyes" aż po niemalże rockowe "Absinthe". Cemetery of Scream potwierdziło wszystkie pozytywne opinie, jakie można o nich wyczytać i usłyszeć. Świetne kompozycje, zmiany tempa gry zupełnie nienachalne, ale jednocześnie brak w nich udziwniania na siłę. Wokalista radził sobie bardzo dobrze, płynnie zmieniał barwę i przechodził od growlingu do czystego głosu. Jasne, można by sobie życzyć, żeby trochę bardziej 'wystawał' zza instrumentów - ale to już kwestia technicznych. Zresztą, podobno na koncerty nie chodzi się, żeby słuchać muzyki. W każdej beczce miodku musi się znaleźć łyżka dziegciu - Cemetery of Scream dostaną ze dwie. Po pierwsze, ktoś ich strasznie głupio porozstawiał na scenie. Muzycy nie mieli sobie gdzie pobiegać, Sebastian zmienił miejsce może ze dwa razy. Ruch sceniczny - niemalże ujemny. Po drugie, o ile wokalnie nie mam do frontmana Cemetery of Scream żadnych zastrzeżeń, o tyle sceniczna charyzma i umiejętność nawiązania kontaktu z publicznością bardzo mu szwankują. Na szczęście większość ludzi zaczęła się bawić sama z siebie, przy drugim kawałku nawet obecni na sali metalowi emeryci zaczęli podskakiwać i machać włosami do taktu. Publiczność bawiła się świetnie, wyciągnęła zespół na bis. Bardzo przyjemny set, dobrze zagrany, poprawnie nagłośniony.
Czterdzieści pięć minut przerwy technicznej. W tle jakaś wkurzająca muzyczka. Na scenie wyrastają cztery wielkie krzyże. Flaga z okładki "King of the Grey Islands" w pełnej krasie nad perkusją. Czekamy pod sceną, mimo, że nie ma tłumu. Mimo to ktoś mógłby mnie odciągnąć z najlepszego miejsca do oglądania tej legendy - a tego bym sobie nie wybaczył. Stoimy i wrzeszczymy "Can-dle-mass! Can-dle-mass!". I wreszcie eksplozja świateł, zapalają się krzyże - na scenę wbiega Leif! Aaaaa! Szał. Trzysta osób pod sceną wrzeszczy i robi za półtoratysięczny tłum. Wbiega Jan Lindh, gramoli się za perkusję i pozdrawia publiczność. Eksplozja euforii! Wchodzą obaj gitarzyści - Lasse i Mats. Zaczynają grać. Publiczność szaleje - to jedyny ich koncert w Polsce w ramach tej trasy, a pierwszy od 1991 roku. Pierwsze takty wzbudzają ekstazę co bardziej hardkorowych fanów - "The Well of Souls", kawałek skomponowany na samym początku muzycznej kariery Szwedów rozgrzewa polskich fanów po 20 latach. Na scenę wbiega Robert Lowe (doskonale znany m.in. z Solitude Aeturnus) - nowy wokalista Candlemass. Wyciąga przed siebie dłonie, palcem wskazuje na tłum! Już pierwszym gestem potwierdza swoją klasę, a po reakcji publiczności widać, że Messiah Marcolin nie wzbudziłby swoją osobą większego entuzjazmu. Burza włosów, demoniczne przewracanie oczami, pomalowane na czarno paznokcie i eleganckie wdzianko - oto najbardziej przekonywujący wokalista, jakiego Candlemass kiedykolwiek miało. A po pierwszym numerze już wiemy, że wokalna poprzeczka, ustawiona przez Marcolina bardzo wysoko, została z łatwością przeskoczona. Muzycy podkręcają tempo, "At the Gallows End" rusza już chyba wszystkich - pod sceną kłębi się tłum pogujących fanów. "Solitude" wprawia publiczność w euforię i w takim stanie zostajemy przez cały koncert. Niesamowita jest wprawa sceniczna i charyzma muzyków, głównie Leifa, Roberta i Matsa. Biegają po scenie, zamieniają się miejscami. W przerwach rozplątują kable, piją piwo, machają do publiczności i pozują do zdjęć - wszystko na tej samej scenie, na której godzinę wcześniej Cemetary of Scream stało sztywno jak na akademii szkolnej. Cóż, widać lata praktyki. Marcolin wyznaczył Candlemass pewien okultystyczny sznyt - Robert Lowe doskonale wpisuje się w tę tradycję, jest diaboliczny, niesamowity, śpiewa, ryczy, rękami wykonuje diabelskie gesty. Co chwilę rzuca urok na kogoś z tłumu - przypomnijcie sobie stary teledysk do "Bewitched" i będziecie wiedzieć, o co chodzi.
Naliczyłem dobre jedenaście numerów, zagrali parę przyjemnych staroci "Mirror Mirror", "A Sorcerer's Pledge", ale także sporo materiału z najnowszej płyty (świetnej) - "Devil Seed" czy "Emperor of the Void". Przekrojowy set na pewno przypadł do gustu fanom, którzy słuchają szwedzkiego składu od lat, jednocześnie spodobać się musiał również i nowym wielbicielom Candlemass.
Wreszcie muzycy przestają grać, Robert dziękuje i mówi nam, że jesteśmy "fucking great", Jan rzuca pałeczkami w tłum. Publiczność zaczyna wywoływać zespół. Pierwszy na scenę wraca Mats ze znaną każdemu fanatykowi Candlemass gitarą - białym Gibsonem Les Paul z logo kapeli. Jakbym był fanką, to bym się albo zmoczył, albo popłakał :-) Zagrali dwa bisy: "Black Dwarf" i "Samarithan". Pożegnali się jeszcze raz. Techniczni pojawili się na scenie, ale publiczność nie dała za wygraną i po pięciu minutach Leif z ekipą wyszedł jescze raz. Drugi bis, wybłagane "Dark Reflection", ekstaza i szał. Co prawda niektórzy byli niepocieszeni, bo nie usłyszeli największego hiciora - wspomnianego wcześniej "Bewitched", ale nigdy nie można mieć wszystkiego.
Ogólnie? Najlepszy metalowy event tego roku. Robert Lowe jeszcze lepszy niż w SA, genialny Leif i reszta, niesamowita oprawa, bardzo dobre brzmienie (przywieźli pewnie swoich dźwiękowców), świetny materiał na "Kings of theGrey Islands", którą zresztą po koncercie nabyłem. Rewelacja. Być może grudniowy koncert Theriona będzie lepszy. Niemniej jednak, krakowska jesień należy do Candlemass!