- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
relacja: Camel, Kraków "Hala Wisły" 5.04.1997
miejsce, data: Kraków, Hala Wisły, 5.04.1997
Koncert Camel 5.04.1997, Kraków, Hala TS "Wisła"
Już od kilku miesięcy myśl o tym koncercie nie dawała mi spać. Później długo czatowałem na bilet - nabyłem go zresztą jako jeden z pierwszych i to za jedyne marne 32pln. Na kilka dni przed datą wypisaną na bilecie, dosłownie liczyłem godziny do mającego nadejść koncertu grupy Camel. Koncertu mojego życia, teraz już wiem to na pewno.
Wreszcie nadszedł ten dzień, dzień, w którym moje marzenie stało się rzeczywistością - 5 kwietnia 1997r. Prawie cały dzień kręciłem się bez celu, a zegar jak na złość chodził znacznie wolniej niż zwykle. Koncert był zapowiadany na 19.00, ale już przed 18.00 byłem na miejscu - ludzi było nawet całkiem sporo jak na tę porę, a gdzieś o 18.40 hala była wypełniona po brzegi (na moje oko było ok. 3000 osób). Trochę się pokręciłem, spotkałem paru starych znajomych z innych koncertów, poznałem kilku nowych. Ludzie poprzyjeżdżali dosłownie z drugiego końca Polski - spotkałem gości np. z Białegostoku i z Gdyni! Na moje pytanie dlaczego nie chcą jechać do Warszawy, jakby na to nie patrzyć, to 'nieco' bliżej (koncert w Wawie miał być na drugi dzień - 6 kwietnia), stwierdzili, że Sala Kongresowa jest drętwa i woleli nadłożyć drogi, żeby mieć lepszy odbiór. Cóż, mogę tylko stwierdzić, że mieli zupełną rację.
Do miejsc przy scenie, naprzeciwko środkowego mikrofonu nie było sposobu się dopchać, stanąłem trochę z boku. Pomyślałem sobie, że i tak widoczność jest całkiem niezła. Jak pokazał czas, miałem rację nie pchając się na środek. Jeszcze tylko kilkanaście minut oczekiwania i ...
Są! To oni! Burza oklasków wstrząsnęła w posadach całym budynkiem. Ale co to? Przy środkowym mikrofonie staje Colin Bass (on też śpiewał) zaś Andy Latimer - trzon zespołu, stanął z boku, przy drugim mikrofonie. Była to dla wielu niezła zmyłka, a ja, jak się okazało, stanąłem w najlepszym miejscu.
Po pierwszych dwóch kawałkach już rozwiały się wątpliwości, czy koncert będzie udany, bo był absolutnie doskonały. Zresztą chyba wszyscy obecni na koncercie byli wręcz maniakami Camela - atmosfera była po prostu niezwykła. W powietrzu cały czas wisiało to coś, ten fluid, ten duch pewnej nierealności tego wszystkiego. Naprawdę miało się wrażenie przebywania gdzieś poza przestrzenią, poza czasem... Obiekcji co do formy muzyków czy do techniki grania nie miałem absolutnie żadnych, zresztą przy takich okazjach jestem głuchy na wszelką krytykę. Ale wracając do muzyki - Andy wziął do ręki magiczny flet i ogarnęły nas baśniowe dźwięki "Rhyadera" z rewelacyjnej "The Snow Goose". Nad wszystkimi głowami pojawiły się nagle ognie św. Elma. Morze płomyków dotarło wszędzie. Miałem wtedy tylko jedno pragnienie - chwilo, trwaj! Andy po polsku powiedział "dziękuję" (w każdym razie starał się tak powiedzieć) i zapowiedział następne utwory: m.in. instrumentalny "Sasquatch" i kilka kawałków z "Nude". Później jeszcze, o ile dobrze pamiętam, "Spirit Of The Water" z czwartej płyty, z "Moonmadness". Andy miał na sobie zresztą firmową koszulkę Camel z wizerunkiem okładki właśnie "Moonmadness". Po około godzinie prawdziwie królewskiej uczty dla tysięcy wygłodniałych serc, nastąpiła kilkunastominutowa przerwa, po której muzycy znowu wyszli na scenę. Zagrali kilka kawałków z przedostatniego "Dust And Dreams" i w całości ostatnie dzieło - "Harbour Of Tears". Zagrali - to słowo jest tak małe, w najmniejszym stopniu nie oddaje tego, czym to było naprawdę. Niestety nie znam innej metody przekazania informacji, jak za pomocą mało mówiących słów, wybaczcie.
Najpierw Colin Bass (notabene gra właśnie na basie) wprowadził wszystkich w atmosferę płyty, wyjaśnił tytuł, posunął się nawet do tego, że próbował wytłumaczyć co to jest port, ale wkrótce się opamiętał. Była z tego kupa śmiechu. Tytułowy "port łez" to niewielki port w Irlandii. Miał jednak to szczególne znaczenie, że właśnie z niego odpływali Irlandczycy, aby po drugiej stronie oceanu, w Stanach odnaleźć, jak mówił Colin, "better life". To miejsce rozłąki z rodziną, miejsce, gdzie rzucano ostatnie spojrzenie na malejącą na horyzoncie wyspę, to właśnie "port łez"... Od razu wielka niespodzianka. Pierwszego utworu, "Irish Air" nie wykonał zespół, a dziewczyny ze znanego skądinąd, bardzo lubianego Quidam (byłem kiedyś na ich koncercie - grają bardzo ciekawie), Emila (śpiew) i Ewa (flet). Potem pałeczkę znowu przejął Camel i nagle z instrumentów wyfrunęły nieziemskie dźwięki, niepowtarzalny nastrój smutku, nostalgii jaki może stworzyć tylko jeden człowiek (czy on na pewno jest tylko człowiekiem?), Andy Latimer. Tego nie można opowiedzieć. Usłyszałem wtedy szum morza, widziałem tych ludzi, ich ból i lęk, czułem ich nadzieje i obawy. To było takie prawdziwe. Bezwiednie poruszałem ustami, wypowiadając słowa utworów jak modlitwę. Tego nigdy nie chciałbym zapomnieć.
"Zdaje mi się, że widzę... gdzie?
Przed oczyma duszy mojej."
Po tej, też ponad godzinnej części koncertu nastąpiły także bisy i to jakie! Pomimo tego, że słyszane już sto razy, wyryte w najgłębszych pokładach świadomości, mimo tego, że wciąż od wielu lat takie same, były takie inne, nowe. Najpierw 13-minutowy "Lady Fantasy", niezwykły utwór z szaleńczymi zmianami tempa. Muzycy imponowali wręcz młodzieńczą werwą - kto by uwierzył, że Andy Latimer ma już 48 lat! Drugim bisem było coś, na co bardzo liczyłem, "Never Let Go" ze świetnym gitarowym preludium, tak prostym a zarazem tak pięknym. To utwór z pierwszej płyty ("from our very first album") z 1973r. (ależ ten czas leci) zatytułowanej po prostu "Camel". Owacjom nie było końca, a kiedy wiadomo już było, że więcej nie zagrają wszyscy zaczęli skandować "dziękujemy, dziękujemy" i powoli ludzie zaczęli rozchodzić się do domów albo pospieszyli na dworzec. Było już po 22.00.
Po kilkunastu minutach zostało już tylko jakieś 150-200 osób czekających aż muzycy wyjdą rozdawać autografy. Nagle przyszedł jakiś gostek i próbował nam wmówić, że "autografów raczej nie będzie". Cóż, niektórzy dali się nabrać, ale większość i tak została cierpliwie czekając. Po kilkunastu minutach nasza cierpliwość została nagrodzona - wyszedł Dave Stewart. Ach, byłbym zapomniał - skład zespołu przedstawiał się następująco: na perkusji Dave Stewart, klawisze - Foss Patersson. Obaj co prawda nie grali wcześniej w Camel (zostali "wypożyczeni" na tę trasę), ale też muzycy z ekipy samego Fisha to prawdziwi profesjonaliści w swoim fachu. Zagrali co najmniej bardzo dobrze. Na basie zagrał i zaśpiewał w paru utworach, jak już wspomniałem, nie kto inny jak Colin Bass. I oczywiście Andy Latimer, jedyny człowiek, który pozostał z pierwotnego składu Camel - wokal, gitara i flet. Dave cierpliwie rozdawał autografy, nikt nie został pominięty. Następnie wyszedł Foss Patersson, po nim Colin Bass, a na końcu ten, na którego wszyscy czekali - Andy Latimer. Podpisali mi się wszyscy, miałem taki prospekt, który nadawał się do tego znacznie lepiej niż bilet. Trwało to jakąś godzinę, większość ludzi po otrzymaniu autografu zmywała się do domu. Kiedy zostało już tylko kilkanaście osób zrobiło się bardzo przyjemnie. Można było bez problemu podejść i porozmawiać z każdym z muzyków. Zamieniłem parę słów z perkusistą i klawiszowcem, ale najmilej wspominam rozmowę z Colinem Bassem. Bardzo się cieszył, że Camel jest w Polsce tak lubiany. Gdy go zapytałem, czy jest zmęczony po ponad dwóch godzinach grania i długiej sesji "autografowej" odpowiedział, że nie czuje zmęczenia, jest tylko bardzo szczęśliwy, że mógł przyjechać do Polski i zagrać dla nas. Przyjemnie się z nim rozmawiało, a po kilkunastu minutach przysiągłbym, że znam go od co najmniej 100 lat! A co miałem powiedzieć, gdy jeszcze raz podpisał mi się pisząc dedykację i tłumacząc, że co prawda podpisał się już raz, ale to co teraz napisał wygląda znacznie lepiej? Po prostu brak mi słów. Poźniej poszedłem do Andy'ego. Z początku oblężony przez fanów stał prawie zupełnie sam. Też mi skrobnął dedykację cały czas narzekając, że przed oczami ma "thousands of tickets". Później jeszcze była zabawna sytuacja, gdy ktoś podszedł z kwietniowym numerem "Tylko rocka" (była tam wkładka o Camelu) i chciał, żeby Andy mu się tam podpisał. Tak na boku: były tam jego zdjęcia, które mówiąc oględnie nie wyszły rewelacyjnie. Andy długo się im przyglądał zastanawiając się, kto to jest! Oczywiście to był tylko żart, ale gdy próbowałem mu wmówić, że zdjęcia są całkiem niezłe, zrobił charakterystyczną minę i powiedział tylko: "I don't think so". Była też masa śmiechu, gdy pozostali ludzie z zespołu przyszli "fachowym okiem" ocenić wartość tych zdjęć. Zrobiło się już późno, było już tylko kilkanaście minut przed północą, pożegnaliśmy się. Andy próbował powiedzieć słówko "dobranoc", którego nauczyliśmy go parę chwil wcześniej, ale wyszło z tego tylko coś w rodzaju "dobraahoo". Ale przecież dobre intencje też się liczą. Osób było już dosłownie kilka, przy wyjściu z hali zastaliśmy drzwi zamknięte na głucho, musieliśmy czekać na stróża, żeby nam otworzył. Akurat zaczął padać deszcz ze śniegiem i mało przyjemnie zapowiadała się moja wędrówka do domu. Ale zaczepiłem jednego z tych, którzy wychodzili ze mną i okazał się porządnym człowiekiem - podrzucił mnie samochodem spory kawał drogi. Jeszcze tylko dziwnym zbiegiem okoliczności spotkałem kumpla wracającego akurat z knajpy. A że mieszka w tym samym bloku co ja, przegadaliśmy jeszcze z godzinę. Strasznie żałował, że się nie wybrał na koncert. A namawiałem na to chyba wszystkich moich znajomych, niestety nikt się nie skusił. Niech teraz żałują, bo według zapowiedzi to była ostatnia trasa Camel, dlatego wcale nie jest pewne, czy kiedykolwiek jeszcze będzie okazja zobaczyć ich na żywo...
"Soon the time to say farewell,
will come with no return.
Older now but wiser from
lessons we have learned."