- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
relacja: Budgie, TSA, Kraków Hala "Wisły" 5.03.2004
miejsce, data: Kraków, Hala Wisły, 5.03.2004
Budgie... Gdzieś słyszałem, że nazywają ich "najcięższą kapelą lat siedemdziesiątych". Zobaczywszy ich na żywo zastanawiam się, dlaczego nie najcięższą kapelą wszech czasów? Chyba wina ówczesnych technik studyjnych. Ale - bądźmy wierni chronologii.
Chronologicznie zaś zaczęło się od TSA. Jak sugerowała atmosfera sali, mieli w tłumie swoich fanów co najmniej sporo... Kto wie, może nawet wielu z nich przybyło specjalnie dla legendy polskiego czadu. "Heavy Metal Świat" rozpoczął piątkowe szaleństwo, o tyle osobliwe, że zarówno scena, jak i widownia, zdominowane były przez pokolenie z szaleństwem kojarzące się dość słabo. Na tym chyba jednak polega piękno - a może piętno - rock'n'rolla: z tego się po prostu nie wyrasta.
TSA dało około godzinny koncert, na pewno skutecznie rozgrzewając publikę przed występem "nauczycieli", jak tuż przed bisem Marek Piekarczyk zapowiedział grupę Budgie. Występ wypełniony klasykami zespołu takimi jak "Kocica", "Alien", "51" czy zagrane na bis "Trzy Zapałki" przeplotły dwie kompozycje z nowej, nieobecnej jeszcze w sklepach płyty zespołu. Ogólnie - dużo niespożytej energii, do której TSA i po reaktywacji zdążyło nas przyzwyczaić, dużo rasowego, pełnego potęgi rock'n'rolla. I co nieco rutyny, a może i zmęczenia? W każdym razie pan Andrzej Nowak nie do końca przekonywał, że jego radość grania jest tak ogromna, jak to zwykło bywać w tej muzyce... Nie odmawiajmy jednak panom z TSA ogromnego talentu, zaangażowania, no i oczywiście niezmordowania. Był czad.
No, to teraz do rzeczy. Hala Wisły miała tylko kilkadziesiąt minut na ochłonięcie. Mury budynku miały doświadczyć jeszcze znacznie bardziej drastycznych wrażeń. Nadlatywała potworna i groźna papużka...
Zaczęło się jak najbardziej niewinnie - z głośników rozległo się... "Hi ho" Disneyowskich krasnoludków. Urocze. Tym bardziej, że niewinność wkrótce zmiotła potężna ściana dźwięku. "Panzer Division Destroyed" - jakby samym tytułem od początku panowie Shelley, Lees i Williams chcieli nas uprzedzić, na co mamy być gotowi. Byłem zdumiony... Oczekiwałem energicznego rocka z lat 70., oczywiście obarczonego pewnym ciężarem, w stylu mniej więcej Black Sabbath... Ale to było coś innego - to był rozpędzony kawał ołowiu, napędzany morderczą sekcją, przenikliwym śpiewem i do granic możliwości przesterowaną gitarą, mknącą niczym wiosło Steve'a Vaia puszczone na przyspieszonych obrotach.
"Melt the Ice Away", "Gunslinger" i "Crime Against the World" nie pozwoliły uszom, członkom ani duszy odsapnąć ani trochę. Litość przyszła dopiero w "Turned to Stone" - a na jak krótko, wie każdy, kto zna zakończenie tego utworu. Na wzór Skynyrdowskiego "Freebird" rozpędzona końcówka wydawała się osiągać temperaturę krytyczną - jeśli oczywiście takowa w rocku w ogóle istnieje...
"Black Velvet Stallion" znowu niemal wdeptał w ziemię publiczność - ciężkie, punktowane akcenty dały zaś idealną okazję panu Shelleyowi do zabaw wokalnych - oczywiście z udziałem publiki. Później zrobiło się jeszcze klasyczniej - "In for the Kill" zapoczątkowało osobliwy medley z wstawką "Crash Course In Brain Surgery" oraz "Breaking All the House Rules". To było zręczne - i (chwilami) wirtuozerskie, i bardzo ciężkie...
Znajomy motyw z bardzo starej - bo pierwszej - płyty cichutko wydobył się z gitary Leesa... zdążył wywołać falę radości i wrzasków, a następnie sprowokować do wyklaskiwania charakterystycznych akcentów w dość "połamanej" strukturze rytmicznej. Potem numer rozpoczął się na dobre - weszła sekcja. Może to było złudzenie, ale odniosłem wrażenie, że jakaś wirtualna fala przeniosła rzeczywistość o kilka centymetrów w tył... "Nude Disintegrating Parachutist Woman" - już nigdy nie posłucham tego nagrania bez mimowolnego podskoku...
Przywodząc na myśl "Wishing Well" grupy Free, wtoczyło się następne "Zoom Club". Mury chyba zaczęły pomału pękać... Shelley znów pozwolił im wypocząć - na moment. Na tyle tylko pozwoliła pierwsza część "Napoleon Bona Part 1& 2". Znowu klasycznie, tym razem na pożegnanie, bo po tym utworze panowie opuścili scenę. Tak tak, racja - mieli jeszcze wrócić, nie zagrali tego, bez czego wyjazd z naszego kraju na pewno nie byłby dla nich bezpieczny. Ryki publiki podziałały - Budgie ponownie stanęło na scenie, jeszcze na chwil kilka...
Zaczęło się intrygująco - Shelley z samym tylko własnym basem zaintonował rzewnie: "When I was a boy..." Ogólna ekstaza powitała monumentalne "Parents", choć w tak nietypowej wersji. Chyba każdy spodziewał się nagłej eksplozji dzwięku... Shelley tymczasem nadal solo podjął: "Now I'm twenty one... over fifty in fact" - dodając szybko. Oczywiście rodzimi poligloci od razu pokładli się ze śmiechu. A "Parents"... zakończyło się po czterech taktach z całą kapelą. Mniej niż 10 minut tym razem, trochę szkoda...
Pozostało już tylko nieuniknione - w szaleńczym ryku gawiedzi Lees rozpoczął pędzącym riffem nieśmiertelny "Breadfan". Tak, właśnie: szaleństwo - to dobre słowo na reakcję publiki. No bo czy mogło być inaczej? Znowu nie było jednak typowo, numer jak wcześniej "In for the Kill" rozrósł się w medley. Było znowu trochę "Crash Course...", trochę "Guts", bardzo dużo popisówek gitarowych Leesa. Byłem w szoku, z jakiego materiału teraz robią gitary, że jego instrument nie zajął się ogniem żywym... Mimo wszystko aż taka "wyścigówa" trochę nie pasowała mi do mojego sędziwego Budgie. Ale co tam...
I tyle. Jakimś cudem Hala Wisły przetrwała. Moje bębenki też - nie wiem jak innych. Jedno jest pewne: głód Budgie trwał dokładnie 20 lat. Nasz kraj zawsze wyjątkowo traktował ten zespół. To, czego doświadczyła Hala Wisły, też z pewnością było wyjątkowe. Nie mam pojęcia, jak grają współczesne kapele różnej maści "metalu". Jestem jednak pewien, że przy "papużce" przygniatająca większość powinna podkulić ogony, poodnosić jagnięce głowy z powrotem do rzeźni i jeszcze raz odpowiedzieć sobie na zajebiście proste pytanie: "Co chcę w życiu robić?". I jak im wyjdzie: "grać", to pytać jeszcze raz, i jeszcze raz... do skutku.