- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
relacja: Brendan Perry, Astrid Williamson, Wrocław "Eter" 12.09.2011
miejsce, data: Wrocław, Eter, 12.09.2011
Kim jest Brendan Perry, nie muszę chyba nikomu tłumaczyć. Człowiek-legenda, człowiek odpowiedzialny, wspólnie z Lisą Gerrard, za kilka najwspanialszych znanych mi dzieł muzycznych. I choć jego ostatni album solowy, "Ark", poruszył mnie bardzo głęboko, niemal na miarę największych osiągnięć muzyka, to w świadomości mojej Brendan pozostanie na zawsze twórcą genialnych kompozycji zespołu Dead Can Dance. Tak, tak, na koncert szedłem z namaszczeniem, które rzadko mi się przytrafia przed występami jakiegokolwiek wykonawcy.
Brendan Perry, Wrocław 12.09.2011, fot. K. Zatycki
Przyznam, że nie zwróciłem szczególnej uwagi na informację o supporcie i spodziewałem się wyłącznie występu Perry'ego, w czym zresztą nie byłem odosobniony. Rozgrzewaczem okazała się Szkotka Astrid Williamson, która później objawiła się również za klawiszami w zespole wspomagającym głównego tego wieczoru wykonawcę. Powiązana z dobrze znaną w alternatywnych kręgach wytwórnią One Little Indian oraz własną Incarnation Records dorobiła się już pięciu solowych albumów, z których ostatni, zatytułowany "Pulse", ukazał się ledwie dwa tygodnie przed koncertem. Z niego pochodziła spora część z wykonywanych tego wieczora kompozycji, włącznie z zamykającymi ją klamrą "Underwater" i tytułowym. Przypadł mi do gustu szczególnie ten pierwszy, lirycznie zaaranżowany głównie na klawisze i głos Astrid. Był klimat, choć takich wykonawczyń jest zapewne wiele i choć słuchało się dobrze, to niczym szczególnym się to nie wyróżniała. Mniej podobały mi się momenty bardziej rockowe, w których mogli pograć także obaj gitarzyści, bo wtedy zatracała swoje największe atuty, czyli głownie operowanie dość ciekawym głosem.
Astrid Williamson, Wrocław 12.09.2011, fot. K. Zatycki
Poza utworami ze wspomnianego "Pulse" pojawiły się też kompozycje z pozostałych płyt, ale to właśnie kompozycje najnowsze stanowiły moim zdaniem ozdobę występu. Samej Astrid nie podobało się natomiast nagrywanie koncertu, po czym usłyszała z widowni, że jutro zobaczy to na YouTube. No i nie zobaczy, znalazłem ledwie jeden utwór, takoż pochodzący z ostatniej płyty, ozdobiony delikatnym akompaniamentem "Pour". Astrid podczas swego występu gawędziła sobie trochę z fanami, wykazując już opanowanie kilku zwrotów w języku tubylców.
Na występ Brendana zmieniła kreację na połyskliwą, czarną, krótką sukienkę, co wyglądało niezwykle efektownie. Po zakończeniu imprezy była jedynym wykonawcą, który wyszedł spotkać się z publicznością, chętnie rozdawała autografy i rozmawiała z fanami, których w naszym kraju najwyraźniej ma. No, chyba że wszyscy zaopatrywali się w płyty na miejscu. Zresztą ceny krążków były utrzymane na w miarę normalnym poziomie i specjalną edycję koncertową z autografem Brendana można było kupić taniej niż standardową w niejednym sklepie. Sam Brendan nie pojawił się po koncercie. Tłumaczyła go Astrid, mówiąc że jest niezwykle nieśmiały. Zdarza się.
Brendan Perry, Wrocław 12.09.2011, fot. K. Zatycki
Na szczęście nieśmiałość Brendana Perrego nie objawia się na scenie. Set swoją zawartością mocno zaskoczył. Nacisk został położony na nowe utwory, przeznaczone na trzecią solową płytę. Jeśli sugerować się ich stylem, to będzie ona bardziej rockowa niż "Ark". Chyba że to tylko efekt koncertowych aranżacji, bo nawet utwory z ostatniej płyty nabrały nieco rockowej dynamiki dzięki dwóm gitarom.
Choć z drugiej strony, sądząc po kontraście miedzy mocno podkreślonymi gitarami w "The Golden Rule" a znacznie delikatniejszym, pachnącym lekko klimatami bliskowschodnimi "Eros and Psyche", to płyta może faktycznie okazać się powrotem do korzeni. Może nie aż do punkowych czasów The Scavangers, ale przynajmniej do początków DCD.
W tej kompani zupełnie nie dziwiło, że najważniejsze zaprezentowane tego wieczoru utwory z dorobku Dead Can Dance pochodziły z wczesnego okresu kariery formacji. I dlatego zarówno "In Power We Entrust the Love Advocate", a zwłaszcza "The Carnival Is Over", jeden ze sztandarowych utworów - wzbudziły olbrzymi entuzjazm. Nie dziwił w tej kompanii także bardzo dynamicznie zaaranżowany "A Passage in Time". Jak sądzę nawet najwięksi optymiści nie liczyli na "Cantarę" czy "Persephonę", ale taki "Xavier" czy "Ulyssess" były w zasięgu. Rozpoczynający koncert jeden z nowych utworów, "Tree of Life", tak treściowo jak i muzycznie korespondował z wieńczącym ten wieczór dostojnym "Spirit". Ten ostatni został zagrany jako bis, podobnie jak wspaniały "Severance" z albumu "Serpent's Egg". Ale chyba nie było w klubie nikogo, kto nie oczekiwałby bisów, a już szczególnie takich bisów.
Brendan Perry, Wrocław 12.09.2011, fot. K. Zatycki
Tym bardziej, że właściwą część koncertu zamknął dyptyk jedynych tego wieczoru utworów z "Ark" - czyli "This Boy" i "Wintersun". Brakowało mi utworów z debiutanckiego albumu Brendana. Sądziłem, że pojawi się przynajmniej najbardziej tajemniczy z nich, czyli "Medusa".
Pomiędzy utwory zupełnie nowe i reprezentantów ostatniej płyty, jako przerywnik włączono przygotowany na płytę w hołdzie Timowi Buckley'owi "Song to the Siren", najbardziej chyba folkowo brzmiący z zaprezentowanych utworów. Kompozycjom towarzyszyły wizualizacje, jak łatwo się domyślić oparte na dość spokojnym przepływie obrazów, ciekawie uzupełniające klimat kompozycji, choć przyznam, że wołałem się skupiać na tym, co działo się na scenie niż oglądać ruchome obrazki.
Brendan od czasu do czasu łapał kontakt z widownią, ale mówił raczej mało, zresztą grał też oszczędnie, choć z dużą werwą, zadzierzyście, i widać było, że sprawia mu to przyjemność. Jego głos brzmiał pewnie i nie mogę mieć żadnych zastrzeżeń. Kto by pomyślał, że gdyby historia jego macierzystej grupy potoczyła się inaczej, to człowiek z takim głosem mógłby grać przez całe życie punka i nie usłyszelibyśmy "Aion" ani "Within the Realm of the Dying Sun". Ciekawe, tak na marginesie, ile takich dzieł nie powstało, bo ich potencjalni twórcy nie trafili na właściwą ścieżkę.
Ale nie smućmy się, bo Brendan tworzy, a nam pozostaje oczekiwać (jednak! hurra!) nowej płyty Dead Can Dance. Mam nadzieję, że będzie mi dane być na ich koncercie i usłyszeć Lisę śpiewającą "Summoning of the Muse". Kolejne życiowe marzenie może się wreszcie spełnić. Oby.
Zobacz zdjęcia: Brendan Perry, Astrid Williamson.