- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
relacja: Blindead, Forge Of Clouds, HRV, Obscure Sphinx, Vidian, Wrocław "Firlej" 25.03.2011
miejsce, data: Wrocław, Firlej, 25.03.2011
Jeśli przegapiłem jakiś koncert Blindead we Wrocławiu, musiało to być bardzo dawno temu. W moim ulubionym okresie w jego twórczości zespół przyjeżdżał tu nawet po kilka razy w roku, nieraz w godnym uwagi towarzystwie. Tym razem koncert był jakby alternatywną wersją finału "Neuro Music", bowiem aż dwie z supportujących kapel próbowały i nie dały rady się dostać do ostatniej rundy tego konkursu. Przegrana jednak nie oznacza przecież, że nie można mieć w "Firleju" swych pięciu minut.
Vidian nagrało niedawno debiutancki album. Niezły kawałek metalu - tak można to w skrócie opisać. Ciężko, niezbyt banalnie, do tego wizualizacje dobrze współgrające z muzyką, a jednak czegoś zabrakło. Ogień ze sceny nijak nie mógł, nawet nie próbował się przedostać na widownię. Co zaskakiwało, to cisza, która zalegała na sali między utworami. Chwila oklasków, po której zespół trochę za długo przygotowywał się do wykonania następnego utworu, a publiczność milkła, jakby jej nie było. Fakt, ludzi przybyło mniej, niż się spodziewałem, a do końca koncertu nie doszło ich już wielu. Dziwne, bo 25 złotych za wstęp nie jest przecież wygórowaną ceną, a jeśli uwzględnić, że przed Blindead zagrało kilka dobrych supportów... W końcu nawet Vidian coś w sobie miało. Chociażby wokalistę chyba w prawie co drugim utworze korzystającego z megafonu, co zawsze jest jakimś urozmaiceniem. Z instrumentalistów natomiast uwagę zwracał basista często odwrócony do perkusisty, a przede wszystkim gitarzysta bez czapki. Na oko miał on znaczny udział w procesie twórczym - znał teksty, a każdym swym ruchem, w tym mimiką, sprawiał, że riffy zdawały się nabierać duszy. To on najlepiej się prezentował na scenie. Wokalista nad byciem frontmanem powinien jeszcze trochę popracować. Wydaje mi się, że zespół chciałby robić wrażenie groźnego - żeby lepiej współgrać wizerunkowo ze swoją muzyką - tymczasem zobaczyłem trochę za mało zaangażowania i związany z tym, niestety właśnie z tym, luz. Gdy więc wokalista zapowiedział ostatni utwór, po czym, po krótkiej konsultacji z odkładającymi swoje instrumenty kolegami, poprawił się, że to właśnie był ostatni utwór, nie przeważała we mnie ani radość, ani rozczarowanie. Zagrali solidnie, tylko nie zaiskrzyło.
Obscure Sphinx jest gatunkiem ćmy, z zawisakowatych - gdyby kogoś interesowały szczegóły. Chociaż widziałem zespół po raz drugi, dopiero ta wiedza pozwoliła mi zrozumieć sceniczny wizerunek wokalistki. Wiła się w miejscu jak gąsienica, a rękami owiniętymi niczym przędzą paskami białego materiału symulowała pierwsze ruchy skrzydeł. Nie zapominała przy tym, że koncert to nie tylko teatr, i dwa razy zagościła w fosie, dodając występowi żywiołowości. Dla mnie to bezsprzecznie ona była osobowością wieczoru, zresztą również ze względu na umiejętności. Przeczytałem gdzieś niedawno, że wokalistka Totem ma najoryginalniejszy głos w polskim metalu. Nie mam nic przeciwko Werze, ale radzę posłuchać, co wyprawia gardłowa Obscure Sphinx. Takiej kobiety można się bać. Jej koledzy uwagę zwracali głównie instrumentami. 8-strunowa gitara, 6-strunowy bas - rzadko widuję takie szerokie gryfy. Zagrali na nich trzy utwory. Lekko przekroczyli swój czas, ale musiało być im trudno zmieścić się w nim idealnie, skoro ich mroczne, wielowątkowe kompozycje mają średnio po dziesięć minut. Początkowe "Nastiez", z pierwszymi taktami uparcie kojarzącymi mi się z "The Happiest Days Of Our Lives" Pink Floyd, było jeszcze odrobinę monotonne, jednak drugie w kolejności "Eternity" stanowiło już cios nie do zlekceważenia, zaś końcowy utwór, również urozmaicony, bardziej przestrzenny, doskonale zwieńczył występ. Efekt: długie owacje z przebijającą przez nie kilkakrotnie czyjąś pełną podziwu uwagą "ja pierdolę". W połowie kwietnia ukaże się album zespołu i jestem przekonany, że będzie to godna uwagi pozycja.
Ćma powróciła na scenę, ale tylko w wizualizacji. Hervy odwracał się zresztą kilka razy od swoich instrumentów, by oglądać, co się za nim wyświetla. W projekcie HRV wspiera go Łukasz Kumański - perkusista Proghma-C. Duet ten przypomniał mi, co zobaczyłem dokładnie rok i cztery dni wcześniej podczas koncertu Blindead. Klawiszowiec i perkusista wykonali wówczas wspólnie, bez pomocy kolegów, łącznik między "Impulse" a "Distant Earths". W tamtym kawałku było jednak więcej finezji i życia. Muzyka HRV wydała mi się przy nim toporna rytmicznie. Jak to określił kolega, impreza techno. Lubię muzykę elektroniczną - w tym industrial i tribal, a m.in. do tych stylów sięga HRV - tak samo jak metal, ale występ mnie nie przekonał. Może przez nagłą zmianę klimatu - z gitarowej mocy na dźwięki z laptopa - a może przez głośno gadających widzów. Żeby usprawiedliwić udział tego projektu w koncercie inaczej niż tylko osobą grającego również w Blindead Hervy'ego, zauważę, że muzyka HRV brzmiała nieraz jak gruntowny remiks metalowego kawałka. W jakimś stopniu zresztą nim była - przecież w "Condition" wykorzystany został głos Nicka z początku "Phenomena" gwiazdy wieczoru. Mimo to w zachwyt nie wpadłem, nie wciągnęło mnie, szybko minęło i jeśli jeszcze kiedyś zetknę się z tą muzyką, wolałbym w innych warunkach.
Forge Of Clouds wystąpiło dzień przed premierą "fizycznej" wersji swojego albumu, wcześniej dostępnego w internecie. Choć to jego pierwsze długogrające dzieło, muzycy nie wyglądali jak debiutanci. Dotyczy to zwłaszcza gitarzysty bez długich włosów. Kontaktu z publicznością prawie zupełnie nie nawiązywał, nawet na nią nie patrzył. Mogło to być efektem nieśmiałości, ale sprawiał bardziej wrażenie, jakby po prostu przyszedł z przyjemnością odegrać swoje. Zupełnie na luzie - gdy bez pośpiechu sięgał do kieszeni po tuleję do slide'ów, wyglądał, jakby robił to, bo tak mu się zachciało. Podoba mi się to, jak się obecnie zespół prezentuje. Nie widziałem go przez dwa lata i od tamtej pory rozwinął się tak, jak mu życzyłem, a nawet bardziej. Chyba zmieniła się również liczba gardłowych. Zapamiętałem Forge Of Clouds jako kwartet z dwoma wokalistami. Teraz jest ich trzech - wszyscy oprócz perkusisty. Sprzyja to urozmaicaniu muzyki, do którego w progresywnym metalu dochodzić z definicji powinno. Zespół wykonał m.in. "Queen On The Garbage Throne", "Boot", ze dwa instrumentale i jeden nowy utwór. Materiał to ciekawy, więc nie zdziwię się, jeśli w ciągu najbliższych lat Forge Of Clouds zyska na polskiej scenie pewien szacunek. Zasługuje na to.
Członków Blindead widywałem w każdej przerwie między występami. Bramkę i sklepik obsługiwali m.in. Hervy, Nick i kolega z Tides From Nebula, Zwierzaka zaś spotkałem na papierosie. Gdy wreszcie cała szóstka - odpowiedzialnego za wizualizacje K-vassa tego wieczoru nie ujrzałem - zgromadziła się na scenie, chyba wszyscy wiedzieli, czego się po nich spodziewać. Zespół, jak to ma w zwyczaju, odegrał w całości swój nowy album. Promowanego właśnie "Affliction XXIX II MXMVI" jeszcze nie słyszałem - był to mój pierwszy kontakt z tym materiałem, jeśli nie liczyć opublikowanych w internecie filmików ze studia. Mroczne intro z pojawiającym się później jeszcze kilka razy głosem lektorki wprowadziło mnie w nastrój odpowiedni, bym niecierpliwie czekał, co będzie dalej. Niestety nie został on podtrzymany - później czekałem już tylko, kiedy coś się poprawi. Nawaliło nagłośnienie - wszystko poza perkusją i wokalem zlewało mi się w słabo czytelną papkę. Do tragedii było jeszcze daleko, ale pozbawionych mocy gitar dało się słuchać tylko wtedy, gdy milkły bębny. Lepiej było z oddziaływaniem na zmysł wzroku. Na wizualizacje nie zwróciłem wprawdzie większej uwagi, ale wbił mi się za to w pamięć fragment występu, gdy Zwierzak i Deadman udali się za kulisy, a w pierwszej linii na kilka minut został tylko Nick z megafonem i Havoc z gitarą basową, swoją drogą tak zarośnięty, że trudno go było poznać. Wreszcie coś się działo.
Tego wieczoru po raz pierwszy zobaczyłem Blindead grające bis. Miało to zapewne związek z długością nowego albumu - o ok. 15 minut krótszego od poprzedniego długograja. Wypadało, żeby gwiazda dociągnęła przynajmniej do godziny. Zresztą może nie powinienem traktować tego jako bis, tylko jako drugi set. Na zestaw ten złożył się najlepszy, moim zdaniem, kawałek występu - popis grającego pałeczkami z miękkimi końcówkami Konrada, z towarzyszeniem Hervy'ego - oraz "Eclipse". Był to więc pierwszy koncert Blindead, który widziałem, od czasów promocji "Devouring Weakness", podczas którego nie zagrano nic z "Autoscopia / Murder In Phazes". To tylko moje upodobania, ale brakowało mi mroku tamtego albumu. Zamiast tego na zakończenie Nick pokazał się jako wesoły gość, emanujący pozytywną energią - długo nas żegnał i dziękował, najpierw przez mikrofon, potem dorzucił kilka słów przez megafon, jeszcze perkusista zagrał dla żartu kilka akordów na klawiszach. Było więc miło i sympatycznie, zaś sam występ, przyznaję obiektywnie, publiczności się podobał. Może tylko mnie coś nie grało?
Mamy w Polsce coraz więcej ciekawych kapel eksperymentujących z metalem. Chociaż Blindead nie było pierwsze, postrzegam je od kilku lat jako zespół przecierający szlak tym młodszym. Tego wieczoru asami byli dla mnie mniej doświadczeni: Obscure Sphinx i Forge Of Clouds. Do gwiazdy natomiast mam tyle szacunku i zaufania, że, chociaż mnie rozczarowała, dam jej jeszcze niejedną szansę - niech śmiało idzie własną ścieżką.
Materiały dotyczące zespołów
- Blindead
- Obscure Sphinx
- Vidian
- Forge Of Clouds
- HRV