- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
relacja: Blind Guardian, Grave Digger, Crystal Viper, Warszawa "Stodoła" 12.12.2011
miejsce, data: Warszawa, Stodoła, 12.12.2011
Od czasu, kiedy Blind Guardian wystąpił po raz pierwszy w Polsce (w Płocku 12 września 2009 roku) i został przyjęty w iście królewski sposób, nasz kraj stał się dla niemieckich metalowców ważnym przystankiem na mapie Europy. To już ich trzeci koncert, a w przyszłym roku szykuje się kolejny - w Jaworznie (3 czerwca). Za co tak polubili Polaków? Trudno to właściwie ocenić, bo sprawa jest bardziej skomplikowana niż np. w przypadku Sabaton, który jest stawiany na piedestale wiadomo za co. Nie będę więc tego rozstrzygał, może w komentarzach do niniejszej relacji pojawi się odpowiedź. Istotne jest natomiast to, że w trasę zabrali ze sobą formacje Grave Digger i Crystal Viper. Trasa opatrzona została mianem "Sacred Worlds And Songs Divine Europe 2011".
Crystal Viper, Warszawa 12.12.2011, fot. Lazarroni
Po otwarciu bram "Stodoły" i dostaniu się pod scenę można było podziwiać trzy zestawy perkusyjne, każdy należący do innego zespołu, a wraz z nimi niezły bajzel, to znaczy odsłuchy, pudła, kable i inne graty sceniczne. Pierwsze wrażenie więc było takie: supporty będą miały ciasno, a jak jest ciasno, to będzie słaba ekspresja sceniczna. Jak się później okazało, były to obawy płonne, bo i Crystal Viper, i Grave Digger wykorzystali minimum powierzchni w sposób godny podziwu. Najlepsze wrażenie robiła perkusja Golema i nie chodzi tu tylko o trupie czaszki, którymi ozdobiono zestaw, ale o jego ogólny wygląd przypominający jako żywo fortecę. Gatunek metalu, który wykonuje Crystal Viper, wpisał się idealnie w obszar muzyczny dominujący tego wieczoru w "Stodole". A więc początek koncertu to podniosłe nastrojowe intro, a potem klasyczny heavy metal w świetnym wykonaniu. Być może znajdą się tacy, którzy uważają, że grupa ta porusza się po wypracowanych przez innych schematach i zapewne będą mieli rację, jednak robią to z taką pasją i klasą, że nic dziwnego, iż znaleźli sobie furtkę na rynki zachodnie. Na scenie szalały cztery osoby, ale to ta najmniejsza z nich (i najładniejsza) zdecydowanie dominowała, zajmując prestiżowy środek. Marta Gabriel wie, jak doprowadzić salę do temperatury wrzenia. Miotała się w tę i z powrotem z wiosłem wyglądającym w jej rękach na monstrualną gitarę basową. Będąc przekonaną o sile swej muzyki, mogła swobodnie pozować do zdjęć licznie zgromadzonych pod sceną fotografów i konwersować, a nawet przekomarzać się z publicznością. Na jednym ze zdjęć Lazarroniego widać setlistę, a na niej czytamy u dołu: "Dzisiaj nie ma chlania, litrowe pychole" - profesjonalne podejście do spraw zawodowych. Rock and roll to rock and roll, ale kiedy trzeba, to używki pozostają w barku. Widać, że był to dla Crystal Viper ważny koncert, bo Marta narzekała, że organizator postanowił, jako że są polskim supportem, dać im tylko pół godziny na występ. Przeto z setlisty wypadły dwa kawałki - zagrali następujące utwory: "Greed Is Blind", "Metal Nation", "Gladiator (Die By The Blade)", "Night Prowler" oraz "The Last Axeman". W trakcie tej połówki godziny znalazł się czas na to, by frontmanka powariowała sam na sam ze swoją gitarą, grając solówkę trochę kostką, a trochę pożyczoną od Golema pałką. Natomiast ciekawy jest punkt dziesiąty wspominanej już setlisty: "Marta / Tomek rozpierdol". No był rozpierdol, to znaczy walka Woryny i Gabriel na bas i gitarę (tak w stylu Manowar). Dodać jeszcze wypada, że ładnie był koncert nagłośniony i oświetlony - dominowały ciepłe barwy (żółty i pomarańczowy).
Crystal Viper, Warszawa 12.12.2011, fot. Lazarroni
Grave Digger i Blind Guardian to według mnie bardzo równorzędne gwiazdy. Teoretycznie ci pierwsi powinni występować na końcu, biorąc pod uwagę staż, ale nie jestem dzieckiem i wiem, że inne względy decydują o harmonogramie imprezy. Tak czy inaczej lubię te koncerty, gdzie w zasadzie każdy zespół mógłby wystąpić jako headliner. Technicy szybko uwinęli się z rozstawianiem sprzętu. Po obu stronach perkusji znalazły się bannery przedstawiające okładkę ostatniego DVD Grave Digger. Dziwne wrażenie. Jakiś miesiąc temu recenzowałem płytę "The Clans Are Still Marching - Live At Wacken 2010", a tu proszę, koncert oglądam na własne oczy (poza terenem festiwalu, jakby się kto czepiał). Wszystko poszło sprawnie, tylko początek koncertu nie wypalił. Facet z obsługi mrugał latarką do kolesia zza konsolety chyba ze cztery razy, że wszystko gotowe, ale ten w ogóle nie reagował. Śmiesznie było obserwować, jak narastały w nim irytacja i zniecierpliwienie. W końcu jednak wszystko się zaczęło. W rytmie intro "The Brave", znanym z płyty "Tunes Of War", wkroczył na scenę klawiszowiec, przebrany jak zwykle za kościotrupa w czarnej pelerynie. Przesuwał się wolno od prawej strony do lewej, dzierżąc w dłoniach dudy i udając, że wygrywa popularną szkocką melodię. Ostatecznie stanął tuż za lewym bannerem, gdzie rozstawiony miał swój instrument. Zebrał gromkie brawa, a za chwilę w oparach dymu i nieludzkiej wrzawy pojawili się na scenie Chris Boltendahl i jego kompani. Po takim intro nie mogli zacząć od innego kawałka, jak "Scotland United". Od samego początku też publiczność śpiewała każdy refren wspólnie z wokalistą, przepychanki pod barierkami były raz w lewo, raz w prawo, ale nie bardzo gwałtowne. Po krótkim przywitaniu się z fanami w języku polskim: "Witajcie Polska, witajcie Warszawa", uderzyli następnym kawałkiem - był to pierwszy z dwóch tego wieczora utworów promujących ostatnią płytę studyjną, czyli "The Clans Will Rise Again" (2010); tym kawałkiem był "Hammer Of The Scots", a gdzieś pod koniec wykonali jeszcze "Highland Farewell". Kiedy Chris zaintonował swoim szorstkim głosem temat przewodni z "Ballad Of A Hangman", nie mogłem ukryć poruszenia. Następny numer, także tytułowy (z płyty "The Last Supper"), kontynuował powolne, metodyczne walcowanie zgromadzonych. Muzycy ze zdwojoną szybkością zaatakowali kolejnym utworem - jak zapowiedział to wokalista - opowiadającym o pewnym słynnym mieczu. "Excalibur" znacznie ożywił tłum, który - zdawać by się mogło - czekał na ten moment. Na pewno też publiczność po cichu liczyła na to, co wydarzyło się podczas festiwalu w Wacken, a co zarejestrował Grave Digger na swoim DVD. I to się stało. Chris zaprosił do wspólnego śpiewania swojego przyjaciela z Blind Guardian, czyli Hansiego Kurscha. Był to bardzo podniosły moment, bo doszedł też trzeci głos - fanów. Wszyscy razem darliśmy się, kiedy z głośników leciał "Rebellion". Na koniec heavymetalowa grupa wykonała swój hymn z początków kariery - "Heavy Metal Breakdown". Tu też dzicz i rozpasanie powychodziły z niektórych. Zanosiło się na to, że to już koniec występu. Nie chciało mi się w to wierzyć. Ledwie godzina? Dostaliśmy świetny set, Boltendahl wyłaził ze skóry, żeby pokazać się z jak najlepszej strony, ale wrażenie niedosytu pozostało. W końcu - ile lat będziemy czekać na następny koncert?
Grave Digger, Warszawa 12.12.2011, fot. Lazarroni
Zawsze ciekawi mnie wystrój sceny przygotowywany dla Blind Guardian. Przeważnie jest tak, że zostaje wszystko wyprzątnięte do ostatniego zbędnego elementu i pozostaje tylko perkusja na postumencie oraz dwie platformy po jej bokach, na których ustawiają się klawiszowiec i basista. Jedynym detalem zdobiącym deski była ogromna reprodukcja okładki najnowszego wydawnictwa zespołu - "At The Edge Of Time" (2010). Ten ascetyczny wręcz wystrój stoi w kontraście z rozmachem muzyki proponowanej przez Blind Guardian. Ma to swój niewątpliwy urok, a muzycy otrzymują mnóstwo miejsca do pracy. Napięcie wśród zgromadzonej publiczności rosło z każdą minutą, aż w końcu tuż po 21:00 zgasły światła i rozpoczęła się ostatnia wieczerza. Sześcioosobowy skład zakwaterował się na scenie i przywalił z nowego działka: "Sacred Worlds". Właściwie od początku ludziska dopingowali zespół, jak tylko można. Powitanie było iście cesarskie, nic więc dziwnego, że Hansi stwierdził, że miło jest wrócić do domu. Taka atmosfera na sali ani na chwilę nie pogorszyła się, każdy kolejny kawałek witany i żegnany był owacjami. Prócz klaskania, co rusz było słychać tupanie, skandowanie nazwy zespołu, a w chwilach największego uniesienia - po prostu ogłuszające wycie. I widać było po muzykach, że z jednej strony nie dowierzali własnym oczom i uszom, a z drugiej - byli w pełni usatysfakcjonowani. Oczywiście gotowało się bardziej w chwilach, kiedy Blind Guardian serwował swoje największe hity, jako następny zabrzmiał "Welcome To Dying", a po nim "Nightfall". Obiektywnie trzeba stwierdzić, że Kursch ma idealne warunki wokalne do wykonywania takiej muzyki, a na koncercie śpiewał bardziej drapieżnie i w niższej skali niż zwykł to czynić w studio. Ciągle za to nie mogę przekonać się do jego obecnego wyglądu. No nijak nie pasuje mi w tych krótkich włosach.
Blind Guardian, Warszawa, 12.12.2011, fot. Lazarroni
Liczyłem bardzo, że będzie "Time Stands Still", aczkolwiek repertuar mają tak bogaty, że co by nie zagrali, byłoby fajnie. Usłyszeliśmy "Fly" z przedostatniego krążka "A Twist In The Myth" (2006). W pewnym momencie Kursch stwierdził, że czuje się jak na stadionie. I chyba w tym momencie publiczność wymogła na zespole zagranie przewidzianego w rozpisce dopiero pod koniec koncertu "Majesty". Wokalista długo się z nami sprzeczał, mówił, że już ostatnio to grali, że koncert rządzi się swoimi prawami, ale w końcu bąknął coś o zbliżających się świętach i ryknął: "Majesty!!!". Szał mieszał się z obłędem. "Thank you, my friends" - zawołał po wszystkim, a potem wielokrotnie jeszcze powtarzał te słowa. Wielokrotnie też kiwał głową w niedowierzaniu, że w Warszawie zebrała się taka publiczność. Również "Bright Eyes" wywołał euforię, więc przestudzili ją (jeśli można tak to określić) nowym kawałkiem "Ride Into Obsession". Nieco wytchnienia dla ciał, ale nie dla gardeł przyniósł "The Lord Of The Rings", ale na powrót czerepy rozpaliła "Valhalla". Tu dopiero ochrona musiała się napracować, by wynosić tych wszystkich "pływaków". A moment, w którym mogliśmy sobie pośpiewać refren, należał chyba do najdłuższych, na jakie zespół kiedykolwiek przystał. I znów nowość - "A Voice In The Dark". Na koniec podstawowego setu mój zdecydowanie ulubiony ich numer, czyli "And The Story Ends". W czasie tego występu Hansi często opuszczał scenę, by uzupełnić płyny na tyłach.
Po krótkiej przerwie zaczęły się bisy. Najpierw epickie "Imaginations From The Other Side". Chociaż sam już nie jestem pewny, co w którym momencie się działo. Grunt, że było bombowo. Ostatni tego wieczoru kawałek promujący nowy krążek, to "Wheel Of Time". Podniosłym momentem był minstrelowy "The Bard's Song", kiedy to cała "Stodoła" klęknęła przed mistrzami z Niemiec. Koncert został zamknięty trochę lukrowanym "Mirror, Mirror", ale to nic, bo wrażenie po występie było bardzo pozytywne.
Crystal Viper, Warszawa 12.12.2011, fot. Lazarroni
Przeliczyłem się tylko, czekając na rewanż Chrisa Boltendahla. Jakoś wydawało mi się, że skoro są takimi przyjaciółmi z Hansim, to wywoła on lidera Grave Digger na scenę. Byłby to przemiły akcent, ale widocznie Chris już poszedł się wykąpać. Biorąc jednak pod uwagę całokształt - dobór zespołów, ich formę sceniczną, dobrą organizację, to myślę, że kto przybył tego dnia do "Stodoły", nie miał powodów do narzekań. Oby więcej takich koncertów.
Zobacz zdjęcia z koncertu: Blind Guardian, Grave Digger, Crystal Viper.
To już nie pierwszy raz mają jakieś problemy.
Jak do tego dodamy teksty o tym,że heavy w Polsce umiera to mamy pełny obraz liderki,której się w tyłku poprzewracało.