- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
relacja: Blackmore's Night, Zabrze "Dom Muzyki i Tańca" 28.04.2002
miejsce, data: Zabrze, Dom Muzyki i Tańca, 28.04.2002
Ta relacja miała składać się z dwóch opowieści. Jednej krótszej - lekkiej, ironicznej skargi na smutną polską niekompetencję, niedojrzałość i nieuleczalny brak dostosowania poziomu organizacji imprez kulturalnych w naszym kraju do tego, co potrafią nam zaoferować twórcy z Zachodu. Opowieści o braku poszanowania dla pracy artystów, dla pracy dziennikarzy, dla pracy całej rzeszy ludzi poświęcających życie muzyce oraz o nie mieszczącej się w głowie ignorancji. Ale wobec tego, co wydarzyło się w Zabrzu 28 kwietnia, lepiej nie psuć nikomu nastroju...
Niech więc pozostanie tylko druga opowieść - właściwa, dłuższa, dominująca, skłaniająca do, choćby na chwilę, zapomnienia o wyrzutach i żalach. Będzie to opowieść o dawnych czasach, o mrocznych zamkach, otoczonych gęstym borem pełnym dzikiego zwierza, o wróżkach, elfach i chochlikach czających się w gęstwinach, o bardach i minstrelach snujących opowieści o wielkich bohaterach, a przede wszystkim opowieść o Mistrzu, Aniele, miłości, pięknie, magii i... muzyce.
Ritchiemu Blackmore'owi wraz z Candice Night, koncertującymi od lat po zamkach i zabytkowych kościołach, w naszym kraju zezwolono na występ jedynie w tradycyjnej sali koncertowej. Zabrzański "Dom Muzyki i Tańca" został więc na tę okazję wyposażony w makietę zamku, wypełniającego efektownie scenę swymi grubymi, romańskimi, choć nieubłaganie płóciennymi murami. W takiej scenerii przyszło polskiej publiczności oczekiwać na podróż w czasie, którą zafundować nam miało tego wieczora Blackmore's Night. Po króciutkiej introdukcji, w postaci dwóch solowych utworów blackmoresnightowego skrzypka, wehikuł czasu ruszył...
W przytłumionym oświetleniu, w urzekająco doskonałej akustyce sali, rozbrzmiały pierwsze dźwięki klawesynu, zadudniły bębenki, cichutko zaśpiewał chór... i salę przysłonił delikatny cień księżyca. Niemal słychać było westchnienie zachwytu całej publiczności, kiedy anielski głos zaśpiewał pierwsze słowa "Shadow Of The Moon". Nie leży w ziemskich możliwościach opisanie tego uczucia, kiedy obcuje się z siłami leżącymi poza zakresem ludzkiego pojmowania, kiedy dotyka się absolutu - gdy spotyka się Anioła. W Candice anielskie było wszystko - głos, niezwykła zwiewność ruchów, ten jakiś niewyobrażalny, pozazmysłowy blask bijący od całej postaci... Oniemiała publiczność w błogim zachwycie chłonęła dar, jakim było przybycie Anioła, na czele swojego orszaku, u boku swojego Mistrza. Od razu dostrzec można było bowiem, że to Mistrz jest panem całego zjawiska, że włada swoją świtą w sposób ledwie dostrzegalny, a jednak absolutny - nie za sprawą strachu, tyranii czy siły, ale, niczym król Artur, potęgą swej osobowości, siłą ogromnego szacunku i uwielbienia, jakim darzy go każdy, kto się z Nim zetknął. Niemal dało się dostrzec nici, którymi bez poruszenia palcem pociąga Mistrz kierując swoją trupą. Było widać także grubą, nierozerwalną nić wzajemnego uwielbienia pomiędzy Nim a Aniołem... tak, to Mistrz rządził wszystkim - a Anioł Mistrzem.
A wszystko to tworzyła muzyka - prawdziwie magiczna, w perfekcyjny sposób przenosząca w dawne czasy, wykonywana na niebotycznie wysokim poziomie nie tylko przez Mistrza i Anioła, ale i całą resztę świty. Mistrz nie po raz pierwszy udowodnił, że osoby, które sobie dobiera, umiejętności muzyczne posiadają najwyższe. Cały występ przebiegał w doskonałym brzmieniu, wykonaniu, doskonałej atmosferze, przy doskonałym spektaklu i takiejż muzyce. Anioł oczarowywał publiczność na każdym kroku, lecz Mistrz, choć przyczajony w cieniu, ściągał nie mniej uwagi. Szczera euforia na sali najwyraźniej udzielała się artystom, Anioł najwyraźniej czuł się również szczęśliwy. Opowiadał, że z naszego kraju pochodzą jego dziadkowie, choć On jest tu pierwszy raz, co sprowokowało go do szczególnie szczerego wykonania "Home Again". Nie trzeba dodawać, jak zareagowała publiczność, kiedy ostatnią linijkę tekstu Anioł zaśpiewał w naszym języku... Grupa zagrała same najpiękniejsze fragmenty ze swoich wszystkich trzech płyt - "The Clock Ticks On", "Play Minstrel Play", "Minstrel Hall", "Writing On The Wall", "Wish You Were Here", "Under The Violet Moon", "Fires At Midnight" (chyba najdoskonalszy moment wieczoru, nagrodzony bardzo długą owacją na stojąco), "The Storm", "I Still Remember", "Home Again", "Written In The Stars" i wiele innych, których nie pomieściła pamięć, zajęta ustępowaniem miejsca rozpychającym się emocjom. Anioł kilkakrotnie zapowiedział też wykonanie utworów, które jego Mistrz tworzył kiedyś wcześniej, w innych świtach. I tak usłyszeliśmy ściskającą za serce wersję "Soldier Of Fortune" (Davidzie Coverdale'u z Redcar, jesteś naprawdę znakomitym śpiewakiem, ale... wybacz mi...), "Sixteen Century Greensleeves" (anioły, oprócz delikatności, posiadają jednak i potężną moc), "tęczową" wiązankę rozpoczętą motywem "Since You've Been Gone", "Self Portrait", a także całkiem bliską oryginałowi, drapieżną wersję "Black Night" (jaka szkoda, że Anioł nie podjął się jej wykonania, zostawiając to minstrelowi z gitarą basową). Polało się morze łez wzruszenia i zachwytu, czterokrotnie bardowie wracali na bisy, ostatni raz już długo po rozświetleniu sali pełnym arsenałem świetlówek, po wyłączeniu sprzętu i opuszczeniu sali przez część publiczności odjeżdżającej już samochodami do domów.
Po wyjściu z hali czułem się nagrodzony. Nie widziałem na scenie Ritchiego od dziewięciu lat. Ostatnim razem również grał doskonale, ale duchem był nieobecny, nie czuł się dobrze, nie utożsamiał się z tymi, z którymi razem stał na scenie (Deep Purple - red.). Teraz widać było, że był szczęśliwy. To, co robił, było tyle doskonałe, co autentyczne. Byliśmy tam z nim, czuliśmy tę więź pomiędzy Nim, Aniołem i nami. I czuliśmy Magię, która, jak się okazuje, istnieje i w naszym świecie. Wystarczy tylko ją odnaleźć, a że to możliwe, udowodnił mi ten, którego od tej chwili zwać będę już zawsze Mistrzem.