- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
relacja: Arkona, Helroth, Varmia, Wrocław 4.10.2018
miejsce, data: Wrocław, Firlej, 4.10.2018
Sława pogańskiemu metalowi! Arkona po raz n-ty przyjechała do Polski, tym razem na sześć koncertów. Wprawdzie doszło do zawirowań, wskutek których wrocławski z nie do końca jasnych dla mnie przyczyn - najpierw nagle ogłoszono remont "Pralni", a po kilku dniach rozeszła się wieść, że w budynku stwierdzono problemy z instalacją przeciwpożarową - zmienił datę i klub, a szczeciński po prostu odwołano, w efekcie czego przystanków zostało tylko pięć, ale to również ładna liczba. Na lubianych u nas Rosjan i ich polskie supporty szkoda było nie iść.
Arkona, Kraków 5.10.2018, fot. Verghityax
Ludową tematykę można było poczuć jeszcze zanim zaczął się pierwszy występ. Na scenie czekało bowiem m.in. leżące na krzesełku z boku futro jakiegoś zwierza, zaś funkcję statywu do mikrofonu na środku pełniła rozwidlona gałąź - po prostu kawałek drzewa. Muzycy olsztyńskiej Varmii odrobinę to wrażenie zepsuli tym, że ich długie, białe koszule w pierwszej chwili wyglądały mi na znoszone kitle lekarskie, ale to akurat drobiazg. Większa szkoda była taka, że zestaw perkusyjny znajdował się w głębi sceny, z boku, schowany za planszą, dla części zgromadzonych niewidoczny, przez co niektórzy mogli pomyśleć, że zespół gra z automatem. To jednak też mało istotna sprawa w porównaniu z prawdziwym problemem - nagłośnieniem. Wokale gitarzysty i basisty były dobrze napisane, wykonane i przekazane przez sprzęt elektryczny dalej. Gorzej miał muzyk obsługujący instrumenty ludowe. W cokolwiek by dął i czymkolwiek grzechotał, prawie w ogóle nie było go słychać - ginął za gitarą. To samo działo się z jego partiami wokalnymi. Lepiej brzmiało, gdy bił w bęben lub ciągnął smyczkiem - ale to robił przy innych mikrofonach. Czy dźwiękowcy nie słyszeli, co się dzieje, czy tylko nie chcieli lub nie umieli z tym nic zrobić?
Varmia, Kraków 5.10.2018, fot. Verghityax
Zespół przez czterdzieści pięć minut wykonywał materiał z obu swych albumów: zeszłorocznego "Z mar twych" i nowszego "W ciele nie". Usłyszeliśmy m.in. "TAWE" na rozpoczęcie, "Ptaka", "Gorej", przed którym wokalista poprosił o ruch pod sceną, "Nów się rodzi" i "Pokarvis", przede wszystkim zaś wielokrotnie powtarzane przez frontmana "Rogi w górę!". Pomimo mankamentów nagłośnieniowych publiczność była posłuszna i pewnie dałaby sobą dyrygować trochę dłużej.
Jako drugi zaprezentował się Helroth z Warszawy - septet, częściowo w kiltach, z flecistką i bosym skrzypkiem. Również przed tym zespołem stały trzy mikrofony dla wokalistów. Ten, który wcześniej trafił się nieszczęsnemu muzykowi Varmii, teraz przypadł Marcie. Nagłośnienie wokali nie było jednak od początku równie złe. Było gorsze. Podczas otwierającej występ "Wilczej jagody" głównego gardłowego było słychać słabo, śpiewającą flecistkę na felernym skrzydle wcale, za to włączającego się czasami basistę - aż nazbyt znakomicie. Gdy już się zanosiło na to, że koncert będzie kompromitacją obsługi technicznej, w przerwie po pierwszym utworze wreszcie dokonano poprawek. W dalszej kolejności usłyszeliśmy jeszcze kompozycje "Prząśniczka", "Pasterz chmur", "Mamuny", "The Hidden Path", "Kwiat życia", "Bracia", "Karczma Rzym", w trakcie której wokalista przedstawił członków zespołu, i wieńczącą trwający prawie trzy kwadranse występ "Watahę", podczas której na widowni rozkręcił się młyn. Dobór materiału dość oczywisty, a końcową pozycję ktoś z publiczności zdołał nawet z wyprzedzeniem odgadnąć, ale trudno się dziwić, skoro ostatnim studyjnym dokonaniem grupy wciąż jest jej debiutancki album - "I, Pagan" z 2016 r. Na pożegnanie muzycy trzasnęli sobie fotkę na tle widzów i się ukłonili. Odebrani zostali dobrze i należy to uznać za zasługę całego zespołu - nie tylko pozującego momentami na wiejskiego głupka wokalisty, ale też jego kolegów i koleżanki.
Helroth, Kraków 5.10.2018, fot. Verghityax
Arkony - promującej obecnie wydany na początku tego roku album, dla anglojęzycznego świata znany jako "Khram" - nie widziałem od kilku lat. Kojarzyłem, że zaszły w niej jakieś zmiany, ale nie sprawdzałem szczegółów. Choć chodziło o nowego perkusistę Andrieja, uwagę zwróciłem na co innego. Na płachcie za nim widniało dobrze mi znane logo zespołu, ale na zawieszonej na statywie rogatej czaszce z przyczepionymi po bokach instrumentami perkusyjnymi dla Maszy oraz na dwóch planszach na lewo i prawo od bębniarza zobaczyłem prostą, odwróconą do góry dołem literę "A". Taki symbol prędzej skojarzyłbym z techno, może z industrialem, ale nie z metalem ekstremalnym ani z folkiem. Myśl ta przełożyła się na moje dalsze wrażenia.
Przez cały występ Masza tylko raz zostawiła swoich kolegów na scenie. Oni za to opuszczali ją po kilka razy, a to, co wokalistka wtedy robiła, zaskakiwało mnie. Oczywiście przerywniki w rodzaju "Mantry" były mroczne, jednak w połączeniu z innymi elementami, które doszły mych uszu, sprawiły, że w mojej głowie powstał scenariusz, według którego za kilka lat pod szyldem Arkony ukazałaby się płyta nagrana przez Maszę niemal samodzielnie, z użyciem syntezatora, pełna melodii, również radosnych - i po dwudziestu minutach występu ta wizja wcale nie wydawała mi się nieprawdopodobna.
Dało się odczuć, że widzowie nie tego oczekiwali - że mieli ochotę na inny materiał. Przed i po "Chram" niektórzy próbowali skandować nazwę zespołu, ale sala nie chciała tego podchwycić i efekty brzmiały bez przekonania. Dopiero po ponad czterdziestu minutach publiczność wreszcie oszalała - przy pierwszych dźwiękach "Goj, Rodzie, goj" rozkręcił się młyn. Szkoda tylko, że Masza nawet nie próbowała wyciągnąć wyższych partii znanych z wersji studyjnej. Jej wykonanie koncertowe tych fragmentów zmieniało całość w pieśń ludzi umęczonych.
Arkona, Kraków 5.10.2018, fot. Verghityax
Po tym utworze emocje szybko opadły niemal do wcześniejszego poziomu. Młyn ponownie się pojawił dopiero w trakcie bisu. Między pierwszymi a drugimi tańcami widziałem jednego śmiałka próbującego crowd surfingu, ale nie udało mu się wznieść ponad głowy zgromadzonych. Owszem, publiczność bawiła się w sumie dobrze, a zwracająca się do niej mieszanką rosyjskiego, polskiego i angielskiego Masza bezsprzecznie miała nad nią władzę - nie można było mieć wątpliwości, kto tu jest gwiazdą. Mimo to czegoś brakowało.
Flecista Władimir przez większość występu zachowywał się jak muzyk wynajęty do odegrania swoich partii, a przez resztę czasu zastanawiający się, co tu robi. Rzadko dawał z siebie coś więcej. Podobnie gitarzysta Siergiej - długo robił wrażenie, jakby miał tu tylko akompaniować wokalistce. Potrzebował ponad godziny, żeby się na dobre rozkręcić i pokazać, że w zabawianiu i porywaniu tłumu umie dorównać Maszy. Może i on nie czuł się najlepiej z materiałem z pierwszej połowy występu. Jedynie skupiony na sobie basista Rusłan od początku do końca wyglądał naturalnie. Może idealizuję, ale sprzed lat pamiętam trochę inną Arkonę.
Przez około półtorej godziny usłyszeliśmy jeszcze m.in. "Sztorm" i dwa utwory na krótki bis. Po wywołanym przez widza "Jaryło" nie było już nic, może tylko wrażenie, że nowy materiał słabo się przyjmie w koncertowym repertuarze grupy.
Imprezie nie zaszkodziła w widoczny sposób zmiana terminu z soboty na czwartek - frekwencja dopisała. Trochę jednak szkoda mi było, że przybyłem i oglądałem gwiazdę. Nie spodziewałem się tego, ale tracę wiarę w Arkonę. Bohaterem wieczoru, choć dalekim od ideału, jest dla mnie Helroth. Wbrew powiedzeniu, ale zgodnie z jego przesłaniem: cudze znam, a swoje chwalę. Nasz folk metal nie ma powodów do wstydu.