- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
relacja: Anathema, Carpathian Forest, Green Carnation, Warszawa "Proxima" 30.01.2003
miejsce, data: Warszawa, Proxima, 30.01.2004
Bardzo zimowy styczniowy dzień wydawał się świetną oprawą dla koncertu moich ulubionych przedstawicieli "klimatów" we współczesnym rocku, czyli Brytyjczyków z zespołu Anathema. Już sama podróż do warszawskiej "Proximy" przez zacinający śnieg wprawiała w odpowiednio ponury (co prawda zaprawiony do tego niezłą dozą irytacji) nastrój... Większość wydarzeń tego popołudnia i wieczoru sprawiły jednak, że było warto.
Jednak po kolei. Planowany na pierwszy zespół koncertu szwedzki Wolverine nie zagrał, oczywiście tradycyjnie bez słowa wytłumaczenia ze strony organizatorów. (Szkoda, że powiedzenie ze sceny dwóch przepraszających zdań, wyjaśniających, że dany zespół nie wystąpi, stanowi dla nich zwykle zbyt wielki wysiłek). W związku z tym mniej więcej piętnaście minut po szesnastej na scenie, przed licznie już zgromadzonym tłumem, pojawili Norwedzy z Green Carnation. Było to moje pierwsze zetknięcie z zespołem grającego w swoim czasie w Emperor Tchorta - i muszę przyznać, że wywarli na mnie bardzo korzystne wrażenie. Na dzień dobry wokalista Kjetil - pokaźny, trochę zabawnie wyglądający łysol w białej koszuli - przyznał się, że po polsku zna tylko słowo "tszercz", i nim publiczność zdążyła się na dobre zastanowić, co też to słowo może znaczyć, przywitał się z nami: "Tszercz, Warszawa!". Green Carnation zaserwował zebranym w klubie godzinną porcję interesującej mieszanki skandynawsko brzmiącego heavy metalu, hard rocka z nieco progresywnym zacięciem, cięższych klimatów pobrzmiewających doomem, momentami zaś przypominających bardziej dosadnie, skąd wywodzi się zespół, a także lżejszych, wpisujących się w nastroje dominujące w późniejszym występie gwiazdy wieczoru. (Nastroje te miały być po drodze trochę zmącone - ale o tym później). Podczas występu swą reprezentację znalazły wszystkie trzy płyty grupy, a jego środek wypełniła chyba 30-minutowa etiuda, stanowiącą połowę (!) głównego utworu z "Light Of Day, Day Of Darkness". Publiczność przyjęła Green Carnation bardzo ciepło. Równie dobrze zdawały się bawić zarówno osoby zaznajomione wcześniej z twórczością zespołu, jak i ci, którzy właśnie ją poznawali. I tylko Kjetil był niepocieszony, bo, jak przyznał ze sceny, jadąc z ojczystej Norwegii tak daleko na południe wzięli ze sobą krótkie spodenki - a tu taka przykrość!
Wyboru drugiego zespołu tego wieczoru nie da się nie nazwać nieporozumieniem. Naprawdę trudno bowiem znaleźć uzasadnienie dla umieszczenia blackmetalowego Carpathian Forest (nawet jeśli, z tego co słyszałem, przez znajomość z Green Carnation) przed dawno już nie metalową - a właściwie nigdy ekstremalną - Anathemą. Owszem, trzeba przyznać, że w "Proximie" stawiło się całkiem sporo fanów blacku, z których najbardziej widoczna, głównie z racji wzrostu jednego z przedstawicieli, była grupka Litwinów ze swoją flagą narodową (budzącą zresztą pytania typu: "A co tu robi ten facet z jamajską flagą?"). Jednak większość zebranej w klubie publiczności gustowała w zupełnie innych dźwiękach, dlatego też widać było wyraźnie, że spora część zgromadzonych z tyłu sali ludzi odbierała występ Carpathian Forest w kategoriach kabaretowych - rechotano, zgryźliwie komentowano, wytykano palcami, nastoletnie fanki Anathemy zamiast przepisowych różków pokazywały w kierunku sceny brzydkie gesty... No bo cóż, szczerze mówiąc trudno reagować poważnie, gdy na scenie króluje tandetnie wymalowany wokalista, na przemian pokazujący, że posiada duży odwrócony krzyż, i dumnie zaciskający ręce w powietrzu, akcentując w ten sposób mroczne i bluźniercze słowa swych piosenek. Na domiar (nomen omen) złego, towarzyszy mu zespół, w którym na pierwszy plan wybija się 150 kg żywej wagi w pełnej nieświętej krasie, przykryte jedynie w pasie przepaską, osadzoną zdaje się na skąpych stringach, zaś dla uwydatnienia "biustu" ściśnięte przez klatkę piersiową dwoma łańcuchami - czyli basista grupy. Kto widział film "Siedem", przypomina sobie pewnie scenę sekcji zwłok pierwszej ofiary... Tak, wrażenie podobne. Czy zespół zagrał dobrze - nie potrafię powiedzieć. Podejrzewam, że w ramach swojego gatunku owszem; na pewno z wściekłością i energią - fani pod sceną sprawiali wrażenie usatysfakcjonowanych. Carpathian Forest również grał około godziny, przy czym wokalista mniej więcej od czterdziestej minuty występu każdy kolejny utwór zapowiadał jako ostatni, następnie, ku rosnącej frustracji tyłów sali, nie dotrzymując słowa. (Gwoli uczciwości należy jednak zaznaczyć, iż niektórzy twierdzą, że nie wołał wcale "one more song" a "Warsaw" - gdyby tylko mówił wyraźniej...). W efekcie Norwegom najwyraźniej skończył się czas, więc znikając ze sceny lider zespołu rzucił tylko (tracąc gdzieś swój groźny głos): "Musimy już iść. Sorry. Cześć!".
Gdy po nieco przydługiej przerwie zgasły znów światła, a z głośników zaczęła płynąć transowa muzyka wprawiająca publiczność w odpowiedni nastrój przed występem gwiazdy wieczoru, wszyscy prędko zapomnieli o wydarzeniach sprzed paru chwil. (Zapewne nie dotyczyło to jedynie fanów Carpathian Forest, gdyż teraz to z kolei ich czekało około półtorej godziny irytacji, o ile chcieli obejrzeć wszystko, za co zapłacili - kolejny dowód niefortunności połączenia zespołów). Wreszcie, powitani owacjami, liverpoolczycy weszli na scenę, by rozpocząć koncert nastrojowymi "Balance" i "Closer" ze swej najnowszej płyty. Duch spokoju i zadumanego smutku miał zdominować cały występ zespołu, który w większości wypełniły utwory z ostatnich trzech albumów. Dość powiedzieć, że z krążków starszych niż "Judgement" usłyszeliśmy tylko cztery kawałki: "Angelica", "Inner Silence", "Fragile Dreams", zagrane na bis jako ostatnie tego wieczoru - i zdecydowanie najgłośniej odśpiewane przez fanów - oraz "Sleepless". Należy nadmienić, że tego ostatniego utworu, owacyjnie przyjętego przez publikę, nie wybrał sam zespół. Vincentowi zasugerował go magiczny słonik, znany już z ostatniej wizyty braci Cavanagh w Polsce. Przykro jedynie, że biednemu zwierzątku ktoś zgolił brwi i że nikt dzisiaj nie dba o słonie. Że co? Mnie nie pytajcie, bo to Vincentowi maskotka zwierzała się na ucho, a on relacjonował jej wyznania do mikrofonu, świetnie bawiąc przy tym i siebie, i publiczność. Zresztą zabawnych momentów, pokazujących, że Anathema dobrze czuje się na polskich scenach, było więcej. Wokalista wygłosił między innymi natchnioną przemowę do zgromadzonej w "Proximie" młodzieży, iż piwo ("Tatra!", jak oznajmił z emfazą), które właśnie ostentacyjnie, spożywa jest złem, toteż powinna ona słuchać rodziców, gdy zabraniają oni jego konsumpcji. Z kolei w innym momencie koncertu cały zespół, kończąc grać "Parisienne Moonlight", spontanicznie przeszedł w improwizowane "techno na żywo", trwające dobre kilkadziesiąt sekund i skwitowane wreszcie przez otrzeźwiałego nagle Vincenta: "What the fuck are we doing?!". Dla rekompensaty zapowiedział jednak następnie bardzo poważny numer, surowo zabraniając komukolwiek choćby uśmiechu: "Barriers". Przy okazji tej kompozycji warto wspomnieć o Lee Douglas, siostrze perkusisty Johna, która, podobnie jak na ostatnich płytach, wspomagała zespół w coraz bogatszym zestawie utworów Anathemy z żeńskimi wokalami. Jej delikatny, piękny głos komponował się efektownie ze śpiewem Vincenta oraz Danny'ego, zwłaszcza chyba w "Panic" oraz w finale "A Natural Disaster". Mimo dominacji w repertuarze koncertu nastrojowych, sennych ballad (usłyszeliśmy także między innymi "Are You There", "Flying" oraz "Forgotten Hopes"), Anglicy nie omieszkali jednak kilkakrotnie wstrząsnąć nieco "Proximą" i zebranym w niej tłumkiem. Okazji ku temu dostarczyły świetne "Pulled Under At 2000 Metres A Second" z nowej płyty, "Panic" z poprzedniej, no i oczywiście wspomniane już klasyki "Sleepless" i "Fragile Dreams", które wywołały niezwykle ożywiony ruch pod sceną, a nawet w sporej odległości od niej. Ze strony publiczności słabo wypadł natomiast mały konkurs zorganizowany przez Vincenta. "Teraz zrobimy tak" ? powiedział mniej więcej po godzinie koncertu - "ja będę rzucał tytuł, a wy mi powiecie, czyj to kawałek. Zagramy tylko, jeśli będziecie wiedzieć: 'Empty Spaces'". I choć bardzo niewiele głosów zawołało: "Pink Floyd", a wokalista groził, że to zbyt mało, wreszcie ugiął się, mówiąc ze śmiechem: "Pieprzyć, i tak zagramy". Utwór Rogera Watersa, który zabrzmiał jednak bardzo "anathemowo" (choć oczywiście pytanie, czy to nie Anathema brzmi "floydowsko", wciąż pozostaje aktualne), wywołał nieco niepewności wśród osób, które nie dosłyszały nazwy grupy, rzuconej gdzieś z pierwszych rzędów, i usiłowały umieścić ten kawałek na którejś z płyt gwiazdy wieczoru.
Gdy Anathema, trochę może zbyt wcześnie, pożegnała się z warszawską publicznością, większość fanów mogła być chyba usatysfakcjonowana. Nie uważam, by dobór utworów sprawił, że zabrakło tego wieczora czadu. Trzeba uszanować fakt, iż zespół już dawno postanowił iść inną drogą, i że nie będzie spełniał padających przez cały koncert próśb o zagranie "Dying Wish" - nawet występ na jednej scenie z Carpathian Forest tego nie zmieni. Anathema jest dziś całkiem innym zespołem, grającym koncerty przede wszystkim dla fanów ich obecnej twórczości, stawiającej na melancholię, nie na ciężar. Sądzę, że oni wychodzili z "Proximy" bez większych zastrzeżeń. Ja też.