- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
relacja: Anathema, Katowice "Mega Club" 6.10.2012
miejsce, data: Katowice, Mega Club, 6.10.2012
Pora na małe podsumowanie. Oglądam ten zespół od 10 lat na przeróżnych koncertach w przedziwnych konfiguracjach (słabszych - lepszych). Ale to, co Anathema prezentuje na obecnie granej trasie przechodzi wszelkie oczekiwania. Nie wiem, ile i w jakim czasie trzeba wylać z siebie wiader potu na scenie, jakiej energii, nieludzkiej pracy i poświęcenia należy włożyć, żeby dojść do takiego poziomu, ale wiem jedno - Anathemie się to udało. Po ponad dwóch dekadach na rynku sięgnęli absolutnego mistrzostwa. Jeśli ktokolwiek, kto miał okazję obejrzeć chociaż jeden taki spektakl, przeszedł koło niego obojętnie, musi być albo głuchy, albo być totalnym ignorantem.
Anathema, Katowice 6.10.2012, fot. G. Chorus
Początki były ciężkie. Ktoś kiedyś napisał, że taki album, jak "Judgement" nagrywa się raz w życiu. Chyba nie trzeba nikomu przypominać, jak ważna dla muzyki w ogóle jest ta płyta. Z jednej strony magnum opus grupy, a z drugiej coś, co w pewnym sensie zespół wykończyło. Po prostu poprzeczka zawisła za wysoko, nie do przeskoczenia, nawet mimo faktu, że następne wydawnictwa - czy to "kontynuatorka" "A Fine Day To Exit", ascetyczna "A Natural Disaster" lub progresywna a'la Steven Wilson "We're Here Because We're Here" zawierały w sumie dobry materiał. Aż wreszcie nadeszła pora na "Weather Systems" - produkcję niezwykłą, uproszczoną, płytę, na której bracia Cavanagh wreszcie szczerze wyrazili swój aktualny stan ducha (to słychać, i to jak!) - podobnie zresztą, jak na "Judgement", z tą różnicą, że po 13 latach znikły wszelkie lęki, doły, stany depresyjne, a w ich miejsce pojawiła się radość, pozytywne i stonowane przesłanie. Wielki zespół powrócił z wielką płytą i chyba za tym ciosem postanowił pokazać, że koncertowo również potrafi być gigantem.
Jest 6 października 2012 roku. Anathema za chwilę zagra swój czwarty i ostatni koncert na polskiej mini-trasie. Katowicki "Mega Club" (organizowanie imprez w takich miejscach powinno być karane: śmierdzące kible, jak na popeerelowskim PKP, paskudne piwo "trzeciej kategorii zmielone razem z budą i z suką", bucząca przez cały czas wentylacja i inne takie, ale to temat nie na teraz) wypchany jest do ostatniego, stojącego miejsca. Kto w jakimś 2004 roku by przewidział, że ta grupa kiedyś będzie wyprzedawała komplet biletów na swoje koncerty? Kopniaka emocjom dodaje fakt, że Danny Cavanagh właśnie tego dnia będzie świętować swoje 40. urodziny i w związku z tym publika (najlepsza, bo polska) na pewno da ognia, którego pan wchodzący w średni wiek na długo zapamięta. Swoją drogą Danny to niesamowicie charyzmatyczny gość - mimo że gwiazdą numer 1 w zespole jest Vincent, to razu widać, że mózgiem przedsięwzięcia, takim "Rogerem Watersem", który kreuje pewną jakość i styl jest jednak Danny.
Anathema, Katowice 6.10.2012, fot. G. Chorus
21:15, jako intro pojawia się David Gilmour przywołujący pinkfloydowe duchy za pomocą "A New Machine". "And silence that speaks so much louder that words, of promises broken" - takie "anathemowe" zdanie pada nieco później na tej przedziwnej nawet jak na Pink Floyd płycie, ale... Niby o łamaniu jakich obietnic może być mowa, gdy na scenie obok siebie stoi trio Cavanagh i przecudnej urody Lee Douglas? A zaczynają koncert od obydwu części "Untouchable", co z miejsca wprowadza fajny i pogodny klimat.
Anathema w pigułce: wyglądają razem przebarwnie, jak wycięci z obrazka i równie bajkowe jest to, co i jak grają. Z klasyki czerpią garściami, stąd te wszystkie akcenty metallikowo - floydowe, i co w tym złego? To są zespoły, które wyrobiły pewne normy, wzorce, przetarły szlaki. Na ich fundamentach powstawały niejednokrotnie rzeczy nowocześniej brzmiące, produkcje lepiej dopracowane, przemyślane. Bo niby dlaczego nie korzystać z czegoś, co jest dobre i się sprawdza. Tak działa właśnie współczesny rock od Porcupine Tree przez Radiohead na Muse czy Coldplay kończąc. I ta "rodzinna firma", zwana Anathemą, również wpisuje się w ten obraz.
Set lista tego koncertu - molochu (dwie i pół godziny grania!) zaprojektowana była tak, że słuchaliśmy w większości wybranych fragmentów płyt obok siebie - i w ten sposób śmiem stwierdzić, że najsłabiej wypadł materiał z "We're Here Because We're Here", reprezentowany przez "Thin Air", "Dreaming Light" i "Everything". Może dlatego, że to jednak są dźwięki bardziej do słuchania w domu niż live. Po genialnym secie z "Judgement" (i ten fiolet wtedy na scenie - majstersztyk) pojawił się jeszcze "A Simple Mistake" (zapowiedziany jako "coś naprawdę ciężkiego") i po raz kolejny odniosłem wrażenie, że zbyt nachalnie słychać w tych utworach manierę Porcupine Tree. Całe szczęście już po chwili pojawił się "Weather Systems", który z kolei perfekcyjnie prezentuje się w koncertowym wydaniu i rozwiał wszystkie wątpliwości.
Anathema, Katowice 6.10.2012, fot. G. Chorus
Za to utwory z "A Natural Disaster" nabrały zupełnie nowej jakości, głębi brzmienia, która zgubiła się gdzieś na wydaniu kompaktowym. I te chwile, kiedy zgasły światła i Lee zaśpiewała numer tytułowy albo sam na scenie z akustykiem został Danny i wykonał "Are You There?". Wiele lat temu miałem okazję obejrzeć ostatni, polski koncert Camel i właśnie takie wspomnienia powróciły. Bardzo długiego, rozbudowanego występu z dobrze i pomysłowo zaplanowaną setlistą, która pozwala na zatrzymanie się przy najlepszych fragmentach dyskografii w wielu zaskakujących odsłonach. Dobrych nauczycieli miała Anathema.
Prawdziwą ucztą jednak okazała się sama końcówka. "Angelica" zagrana tak domoowo, jak tylko się dało, wspomnienie dawnej, "najczarniejszej" przeszłości, które przeszło w "Orion" Metalliki. Zagrali to lepiej, niż Meta w aktualnym składzie. W finale chyba ich największy "przebój", jeśli można w ogóle w tym przypadku użyć tego określenia - "Fragile Dreams" - prawdziwy, koncertowy dynamit.
Widziałem już akustycznie położone koncerty w "Mega Clubie" i równie popsute na tej płaszczyźnie występy Anathemy. Ale tym razem nic z tego - było idealnie. Dla mnie definicją dobrze nagłośnionego koncertu jest to, że po jego zakończeniu nadal dobrze słyszę i to niekoniecznie szum przytkanym uchem, a tutaj obyło się bez takich incydentów, mimo że staliśmy praktycznie pod samą sceną.
Przez te dwie i pół godziny prócz muzyki przeżyliśmy kilkukrotne i hucznie odśpiewane "Sto lat" ku chwale Danny'ego - zaśpiewane równo i w tempie, co o dziwo w naszym narodzie rzadko się zdarza. Sądząc po tym, co stało się z tortem wręczonym jubilatowi przez Piotra Kosińskiego z Rock Serwisu - "birthday party" musiało rozpocząć się już wcześniej. Narodziła się również nowa, świecka tradycja - oświadczyny na scenie. Serio, takie "will you marry me?", oczywiście światowo i po angielsku, żeby wszyscy włącznie z zespołem wszystko zrozumieli. Autor w każdym razie życzy narzeczonym wszystkiego dobrego.
Mój dwunasty koncert Anathemy przeszedł do historii. Dlaczego był tak dobry i udany? Może dlatego, że ostatni raz w warunkach klubowych widziałem ich 8 lat temu (czyli jeszcze do tego w zupełnie innej epoce, tzw. rozsypki i chaosu), a to właśnie jest ich naturalne środowisko, a nie wielkie festiwale, hale czy jako supporty. Dobrze, że wrócili. Anathema, we salute you!
Przeczytaj: relacja z Warszawy ("Progresja" 5.10.2012).
Materiały dotyczące zespołów
Zobacz inną relację
Anathema, A Dog Called Ego, Warszawa "Progresja" 5.10.2012
autor: Meloman
Wiem, czas mija i nie ma co narzekać. Jednak tamta Anathema była magiczna i zajebiście dobra.