- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
relacja: Airbourne, Rust, Wrocław "Alibi" 9.06.2015
miejsce, data: Wrocław, Alibi, 9.06.2015
Było w maju AC/DC w oryginalnym wydaniu na plenerowym koncercie, no to teraz czas na epigonów AC/DC w warunkach klubowych, czyli zespół Airbourne. Termin "epigonizm" ma zasadniczo pejoratywne konotacje i tak też bywa odbierana twórczość następców AC/DC. Zarzuca się Airbourne, że zbyt mocno podszywają się pod starszych kolegów po fachu. "Po co słuchać naśladowców, skoro mogę posłuchać oryginalnego i niepowtarzalnego AC/DC" - takie zdanie usłyszałem parę lat temu na "Przystanku Woodstock", kiedy jedną z gwiazd byli właśnie Australijczycy "kopiujący" słynniejszych Australijczyków. Mam na to kilka odpowiedzi: warto zainteresować się Airbourne dlatego, że grają tak, jak grało AC/DC w epoce Bona Scotta (muzyka wybitnie klubowa, choć znacznie bardziej drapieżna); warto zainteresować się Airbourne dlatego, że nie zobaczycie już AC/DC w małych klubach (a tu chociaż macie namiastkę tamtych słynnych szalonych występów, gdzie nie istniała granica między sceną a widownią); warto zainteresować się Airbourne dlatego, że lider Joel O'Keeffe ma charyzmę porównywalną z Angusem Youngiem (i za to cenimy tych skurwieli); wreszcie warto zainteresować się Airbourne dlatego, że kapitalnie wypełnią pustkę, jaka pozostanie po AC/DC, gdy staruszki pójdą do nieba. Jedyne, co - moim zdaniem - na razie doskwiera Airbourne, to brak repertuaru, brak hitów na miarę "You Shook Me All Night Long", "Back in Black", "Highway to Hell", "Touch Too Much", "Thunderstruck", "High Voltage"... No wiecie, o co mi chodzi.
Airbourne został zakontraktowany w Polsce na trzy koncerty. Koncert wrocławski był pierwszym, 10 czerwca zespół przeniósł się do warszawskiej "Proximy", a 11 czerwca - do gdańskiego "B90". I fajnie, bo możliwość zobaczenia Australijczyków w akcji bez pokonywania ogromnych odległości to dla wielu ludzi bardzo ważna sprawa. Po raz pierwszy Airbourne widziałem właśnie na wspomnianym "Woodstocku" w 2011 roku (zob. relację) i muszę przyznać, że bardzo mi się wtedy podobali. Pomyślałem: "skoro taki czad generują na wielkiej scenie, to jak ich koncert wygląda w małym klubie". No i w 2015 roku nadarzyła się okazja, by przekonać się z bliska co i jak.
Do "Alibi" wielu ludzi nie wejdzie, maksymalnie chyba 400 osób. A i tak kompletu nie było, bo bilety były sprzedawane nawet przed koncertem, co trochę mnie zdziwiło, bo spodziewałem się, że impreza się wyprzeda. Na koncert przybyły głównie młode osoby, choć i takie, które mogą na karku tatuować piąty krzyżyk, też się pojawiły. Z łbem srodze zaprawionym wódką, a potem jeszcze ciemnym litovelem poszedłem sobie spokojnie pod scenę.
Airbourne, gadżety koncertowe, Wrocław 09.06.2015, fot. Mikele Janicjusz
Poznańska kapela Rust, która poprzedzała Airbourne, zainstalowała się na scenie o godzinie 20:00. Pełni entuzjazmu chłopcy mieli naprawdę mało miejsca na scenie, dlatego poruszali się dość ostrożnie, by niczego nie uszkodzić. Zagrali kilka utworów w tradycyjnie rockowym stylu, ale te pół godziny, które dostali na zaprezentowanie się, wykorzystali bardzo dobrze. Siłą napędową był wokalista Michu Przybylski, który spodobał się publiczności na tyle, że ta chętnie wchodziła z nim w interakcje słowno-wokalne. Drugą postacią, która przykuwała wzrok, był perkusista Jakub Martuzalski. Szalał za bębnami przez cały koncert, a ponadto dośpiewywał frazy do mikrofonu, co dla mnie zawsze stanowiło wyższą szkołę jazdy. Skład uzupełniali Michał Gołąbek na gitarce i Adam Koterski na basiku. Grali oczywiście numery z debiutanckiego albumu "White Fog" (2014).
Airbourne wyleźli na scenę ok. 21:00 przy dźwiękach zaczerpniętych z "Terminatora 2". (Wparować nie mogli, bo by się na tej małej scenie pozabijali). Na dechach tylko same niezbędne rzeczy: Marshalle w dużych ilościach, płachta z logo zespołu na tylnej ścianie i statywy z mikrofonami, a przy perkusji - kilka puszek piwa. Zaczęli od "Ready to Rock" - kawałka z najnowszej płyty. Właściwie jeszcze dobrze nie zaczęli grać, a Joel O'Keeffe już był cały mokry od potu. Jeśli koleś ma ADHD, to doskonale potrafi to spożytkować dla rockandrolla. Zaraz potem sięgnęli po staroć (jak na nich staroć) - "Too Much, Too Young, Too Fast". Pod sceną się zakotłowało, a muzycy podchodzili coraz bliżej do krawędzi sceny.
Po tym kawałku przyszedł czas na powitanie. Frontman powitał nas słowami, natomiast w naszym imieniu powitała grupę pewna laska stojąca pod sceną, która wywaliła duże cycki i dość długo je prezentowała przed muzykami. Uważam, że zachowała się bardzo fajnie i odważnie, i nie było w tym nic z wulgarności, a jedynie dobra pikantna zabawa. Fani przygotowali dwie flagi: jedną biało-czerwoną z napisem "Airbourne" i drugą z takim samym napisem, ale na kremowym płótnie. Zespół, a jakże, zwrócił na to uwagę. No i co tu dużo gadać, od razu zawiązała się nić sympatii, która oplotła wszystkich.
Następnymi kawałkami były "Chewin' the Fat", "Blonde, Bad and Beautiful", podczas którego Joel po raz pierwszy rozwalił puszkę z piwem o własny łeb, oraz "Girls in Black". Chyba podczas utworu "Cheap Wine & Cheaper Women" wokalista postanowił zrobić wycieczkę po klubie; udał się z gitarą na drugi koniec sali, cały czas grając ogniste solo. To był jeden z tych momentów, kiedy człowiek łapie się na tym, że prawdziwy rock'n'roll nie znosi ograniczeń, że nie ma w nim miejsca na zahamowania.
Coraz więcej pracy mieli panowie od ochrony. A to nie taka prosta sprawa panować nad tłumem spadającym wprost na scenę (głównie laski walały się po scenie). Zespół asekuracyjnie cofnął się krok do tyłu, by zrobić im miejsce. Choć i tak dziwne, że nic się nie porozłączało przy tej zadymie. "Black Dog Barking" to w wersji studyjnej dość krótki utwór, ale tu wydawał się trwać i trwać. W ogóle wszystkie utwory - odnoszę takie wrażenie - zostały wydłużone. I "Bottom of the Well", i "Party in the Penthouse", i ostatni w programie "Stand Up for Rock'N'Roll".
Zanim zaczął się bis, na scenie ustawiono syrenę alarmową, do której dopadł Ryan O'Keeffe. Zakręcił dwa razy, ale za drugim razem narobił takiego hałasu, że klub omal nie eksplodował. Po chwili wypadli na scenę pozostali muzycy, spoceni, wycieńczeni, zadowoleni. "Live It Up" to przedostatni utwór na ten wieczór. Joel roztrzaskał o łeb kolejną puszkę z piwem, wprawiając ludzi w totalny zachwyt. Tradycyjnie na koniec zostawili "Runnin' Wild". W środku tej piosenki zrobili małą przerwę, którą wokalista wykorzystał na przedstawienie załogi. Koncert zakończyli masakryczną kakofonią. W ogóle muszę stwierdzić, że dzwoniło mi w uszach przez dwa dni. Było naprawdę głośno, choć może i przez to, że leżałem na odsłuchach przyparty przez rozpychający się tłum. Zagrali w sumie 12 kawałków w ciągu 80 minut. Ale wierzcie mi, dłużej nie dałoby się wytrzymać. Był to niezwykle udany wieczór, choć wyglądałem po koncercie jak zmiętoszona szmata. Tak więc w wersji klubowej Airbourne też ma wiele do powiedzenia.