- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
relacja: AC/DC, Volbeat, Boon, Berlin "Stadion Olimpijski" 22.06.2010
miejsce, data: Berlin, Stadion Olimpijski, 22.06.2010
Bilet na AC/DC w Berlinie kupiłem parę dni przed tym, jak dowiedziałem się, że wystąpią również w Warszawie. Początkowo byłem wkurzony, bo wydałem dwa razy tyle (90 euro), a co zachodu było z ich zdobyciem, to nawet nie wspomnę. Chodziły co prawda słuchy, że AC/DC wystąpią w Polsce, ale jeśli miałbym liczyć, że może tak, a może nie, to mógłbym zostać na lodzie. Z drugiej strony - do Berlina mam bliżej, no i lepsze połączenie, nie mówiąc o ogólnej organizacji koncertów u szanownych sąsiadów. Publiczność nie nastrajała optymizmem, ale pieprzyć ją.
Pod "Stadion Olimpijski" dotarłem tuż przed osiemnastą, czyli w chwili, gdy impreza miała ruszyć. Tu należą się słowa "fuck you" połączone z obraźliwym gestem dla polskich drogowców, którzy skutecznie utrudnili mi dotarcie do granicy. Gdyby nie zapas czasu, który sobie dałem na dojazd, to chyba wleciałbym na stadion już po całym koncercie. Na miejscu imprezy czatowały nieprzebrane tłumy ludzi o międzynarodowej metryce: spotkałem rodaków, Francuzów, Amerykanów, na trybunach powiewała wielka flaga australijska... Koncert miał imponujące zaplecze: po piwo nie stało się w kilometrowej kolejce, jak niekiedy u nas, bowiem budy były rozstawione w kilku miejscach. To samo z żarciem, ubikacje były wszędzie, nawet na płycie. Stragany z koszulkami w newralgicznych punktach. Sam stadion też robił wrażenie (w Polsce jeszcze takiego nie ma): ogromny dach dawał cień, tak potrzebny w chwili, gdy słońce wychodziło zza chmur. No i ta scena: rzędy świateł, pomiędzy nimi podwieszony dzwon, wielki ekran z tyłu i po obu stronach baterie podwieszonych głośników, a nad nimi czerwone skalpy z charakterystycznymi rogami. Prostopadle do sceny - długi na 30 metrów wybieg dla Angusa i Briana. Miejsce, które obrałem na podziwianie zespołu: "golden circle", prawa strona, tuż przy barierce oddzielającej wybieg, 8 metrów od sceny. Ale były takie luzy, że właściwie można było stanąć w dowolnym miejscu (zacząłem się zastanawiać, czy to na pewno koncert AC/DC).
Jako pierwszy na scenie pokazał się zespół Boon. Nie wiem, co to za jedni i nawet w internecie trudno znaleźć jakąś informację na ich temat. Grali nijak, bez jaj i dopiero następny band - Volbeat - pokazał, co znaczy rozgrzać publiczność. Ta duńska grupa dokonała rzeczy niemal niemożliwej: sprawiła, że Niemcy zaczęli klaskać. Występ był udany. Nie potrafię odtworzyć setlisty, bo za słabo orientuję się w ich dokonaniach, ale po tym koncercie widzę, że warto w parę płyt się zaopatrzyć. Zresztą Volbeat od kilku sezonów jest jedną z gwiazd każdego większego festiwalu w Europie Zachodniej, a to o czymś przecież świadczy.
Wyczekiwanie na gwiazdę wieczoru trwało dość długo. Kiedy zaczęli wyświetlać kreskówkę AC/DC (intro), na dworze było jeszcze całkiem jasno. Ryk szczęśliwego motłochu był wręcz ogłuszający, gdy lokomotywa zderzyła się ze sceną, a w powietrze wystrzeliły fajerwerki. Lepszego otwarcia koncertu jeszcze nie widziałem. A potem było już piekło (na scenie, pod sceną niekoniecznie). Na przywitanie poleciał "Rock'n'Roll Train". Angus wparował na scenę po platformie od strony widowni w swoim nieśmiertelnym mundurku. Brian szalał z mikrofonem, a sekcja rytmiczna jak zawsze była statyczna. Spodziewałby się kto od blisko sześćdziesięcioletnich panów takiego wariactwa? Mimo że pot lał się strumieniami z głównych bohaterów występu, to nie było mowy o oszczędzaniu się. I to robi ogromne wrażenie, że po tylu latach granie sprawia im taką radość. Potem stare numery przeplatały się z nowymi: "Hell Ain't a Bad Place to Be", "Back in Black", "Big Jack", "Dirty Deeds Done Dirt Cheap", "Shot Down In Flames", "Thunderstruck", "Black Ice". Dla mnie kulminacyjnym momentem było wykonanie "The Jack", kiedy to kamery wyłapywały laski, bardzo napalone laski. Na pokazanie cycków odważyły się trzy panny. Nie było może jak za dawnych dobrych lat, ale i tak Brian z bananem na gębie sprzątał staniki ze sceny. Zaraz po tym rewelacyjnym kawałku opuszczono dzwon i już było wiadomo, że przed nami "Hells Bells" - klasyk nad klasykami. Sygnał do rozpoczęcia dał Brian, wskakując na linę służącą do rozkołysania piekielnego instrumentu. Pięknie zabrzmiał "Shoot to Thrill", a po nim ostatni tego wieczoru kawałek z najnowszej płyty, "War Machine". Dalej już żelazna klasyka: rozbuchany "High Voltage", walcowaty "You Shook Me All Night Long", wybuchowy "T.N.T." (dosłownie, bo z parowozu tryskały płomienie i buchała para). Niesamowita była tłusta baba, która dosiadła lokomotywę podczas wykonywania "Whole Lotta Rosie", energicznie przytupywała sobie nogą w rytm tych dźwięków. Masakrycznie zabrzmiał "Let There Be Rock", nie tylko ze względu na dziesięciominutową solówkę, którą wyciął Angus. Na bis tylko dwa numery: "Highway to Hell" i "For Those About to Rock (We Salute You)". Kiedy eksplodowały armaty, byłem już posrany w gacie. "For Those About to Rock, We Salute You!" - wrzasnął na koniec Brian i panowie zeszli ze sceny w glorii i chwale.
Moje gardło jeszcze nie zagoiło się po "Sonisphere", a już znowu zostało zdarte. Podczas tego występu pojawiło się wszystko to, za co kochamy AC/DC: striptiz Angusa, monumentalne gadżety na scenie, charakterystyczna maniera wokalna Briana. Nagłośnienie było wspaniałe, aczkolwiek słabo było słychać wokal. I to chyba jedyny minus tego koncertu. Na sukces trasy złożyła się po równi fenomenalna muzyka, oprawa koncertu i zachowanie muzyków. "For Those About to Rock, We Salute You!" - wciąż nucę i nucę...