- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
relacja: AC/DC, Vintage Trouble, Drezno 10.05.2015
miejsce, data: Drezno, Festwiese Ostragehege, 10.05.2015
Czyż to nie elektryzujące czekać na koncert AC/DC? Czyż to nie frapujące być na koncercie legendy rocka? Czy to nie wkurwiające czytać relację z koncertu, który w Polsce odbędzie się dopiero za dwa miesiące. A... jeśli się nie odbędzie? A co, jeśli Angusy nie dożyją? A co, jeśli coś złego wydarzy się na stadionie obciążonym takim pechem? Ileż to imprez już poległo na Narodowym... Może ktoś wprowadzi żałobę narodową... Ale zasiałem ziarno niepokoju, co?
Namówiłem kumpli na wyjazd do Drezna tylko z tego powodu, że termin koncertu w Polsce zupełnie mi nie odpowiada. Normalnie jechałbym do Warszawy, jak wszyscy, nie patrząc na ceny biletów, chujowość miejsca. Ale nie dało rady. Żal mi było przegapić AC/DC, więc na fali uniesienia wybraliśmy się do Niemiec, choć wiedziałem, czym to grozi. Wszelako już raz to przerabiałem w Berlinie (zob. relację). O ile na małe koncerty klubowe można pójść wiedząc, że stężenie przypadkowych ludzi nie będzie duże, o tyle na stadionowe imprezy przybywa mnóstwo "niedzielnych" fanów, którzy przychodzą postać. Po prostu postać.
Koncert w Dreźnie zorganizowany został, podobnie jak pięć lat temu, w "Festwiese Ostragehege" przy ul. Messering 6, czyli w parku rekreacyjnym, jeśli dobrze skumałem, gdzie wylądowaliśmy. Park olbrzymi (czuło się to głównie przy opuszczaniu terenu imprezy), jednak jeśli ktoś myśli, że można było się tam łatwo dostać bez biletu, to źle myśli. Chroniony był przez nieskończoną chyba rzeszę ludzi w pomarańczowych koszulkach. Niesamowite też było zaplecze logistyczne (wielki darmowy parking) wraz z infrastrukturą (naliczyłem po drodze kilkanaście sklepików z merchem, straganów z piwem i żarciem nawet nie zliczę, a do tego między ludźmi chodzili nalewacze piwa z kegami przyczepionymi do pleców). Nikomu niczego nie mogło zabraknąć. To samo, jeśli chodzi o sprzęt estradowy. Telebimy były nie tylko przy scenie, ale też w dwóch lub trzech innych miejscach. No i te potężne baterie głośników. Bardzo będę ciekaw, jak to zostanie zorganizowane na warszawskim stadionie.
AC/DC, bilet z koncertu, Drezno 10.05.2015, fot. Mikele Janicjusz
Myślę, że 10 maja na koncert AC/DC wybrało się ok. sto tysięcy osób. Wszyscy zapewne wiecie, że trasa "Rock Or Bust World Tour" obejmuje swym zasięgiem osiem lub dziewięć miast w Niemczech (w samym tylko Monachium dwa koncerty pod rząd!), co przy wymemłanym koncercie w Warszawie widzimy, jaki jest poziom europejski. Sensowne miejsca na Narodowym poszły w 2 - 3 dni. Ci, którzy będą chcieli zobaczyć AC/DC w Niemczech, tak czy owak gdzieś na nich trafią. A na pewno wielu będzie takich, którzy zobaczą wszystkie sztuki. Do czego zmierzam? Nie można było zrobić jeszcze jednego gigu? Na przykład we Wrocławiu? Wreszcie mamy stadiony, a frekwencja na pewno by dopisała. Na takim koncercie wszyscy by zyskali. Ech, próżne to gadanie...
Furtki otwarte zostały o godzinie 16:00. Początek koncertu wyznaczono na 18:00. Ale coś mi tu nie grało, bo przed AC/DC wystąpił tylko jeden support. Australijczycy zaczęli o 20:50, a Vintage Trouble nie grało przecież przez dwie godziny. Jakoś mi pouciekała chronologia wydarzeń. Zostawmy to, a skupmy się na supporcie. Pochodzący z Kalifornii Vintage Trouble to zespół kompletnie mi obcy. Przyznaję, że nawet nie wiedziałem, co ma grać przed AC/DC, i kiedy zobaczyłem na scenie czterech typów poprzebieranych w garniturki z okresu Wielkiego Krachu, to jakoś zrazu byłem sceptycznie nastawiony. Muzycznie zespół dobrany został poprawnie, bo panowie zaprezentowali blues w najlepszym amerykańskim wydaniu. Tak przynajmniej orzekł mój kumpel, który jest prawdziwym ekspertem w dziedzinie blues rocka. Ja tam tego nie czułem, więc trudno mi oceniać Vintage Trouble. Prawdopodobnie zagrali około ośmiu kawałków ze swojego dorobku obejmującego dwie pełnometrażowe płyty - "The Bomb Shelter Sessions" (2011) i "The Swing House Acoustic Sessions" (2014). I na tym poprzestańmy, by się za bardzo nie zagłębiać w obcą materię.
Vintage Trouble, Drezno 10.05.2015, fot. Kongo
AC/DC dało w Dreźnie dopiero swój trzeci koncert na tej trasie. Można się było zastanawiać, czy będą rozpędzeni i odpowiednio zgrani po zmianie składu. Ale uspokajam. Nikt nie zauważy, że za Malcolma gra jego bratanek Stevie Young, a za Phila Rudda perkusista Chris Slade. No może ta druga zmiana była odrobinę bardziej zauważalna. W każdym razie muzycznie wszystko cykało perfekto! Specjalnie przed koncertem nie podglądałem, jak wygląda scena, show opening czy setlista. Chciałem mieć niespodziankę od początku do końca. No więc otwarcie koncertu nie było tak spektakularne, jak na trasie "Black Ice". Tym razem musiała wystarczyć sama wizualizacja - atak na ziemię z kosmosu (tak w skrócie, by za dużo nie zdradzać). Nic nadzwyczajnego, a jednak... AC/DC to AC/DC. Wiedzą, jak rzucić ludzi na kolana od samego początku.
Po intro, odwiecznym zwyczajem, kawałek premierowy - "Rock or Bust". Genialny numer na rozgrzewkę i przywitanie fanów ironicznym wyborem pomiędzy rockiem i biustem. W najbliższej okolicy rocka było sporo, cycków żadnych. Na scenę wypadli niezmordowani Angus Young i Brian Johnson i zaraz okazało się, że gigantyczna platforma jest im za mała. No byli wszędzie! Pozostali muzycy, jak zawsze, w tle, ale - jeszcze nie zmęczeni, jeszcze głodni tras - często uśmiechali się i zbliżali do siebie, by coś tam szepnąć do ucha. Następne utwory, jakie zagrali, to "Shoot to Thrill", "Hell Ain't a Bad Place to Be" i owacyjnie przyjęty "Back in Black". Niestety, energia ze sceny nie chciała się przenieść na tłum. Wariowaliśmy tylko my i jeden Helmut, który wyraźnie próbował ratować honor Rzeszy.
AC/DC, Drezno 10.05.2015, fot. Złoty
Półokrągła scena z neonami co rusz rozbłyskiwała innym światłem. Nad nią dumnie błyszczał wielki napis "AC/DC" - a to na czerwono, a to na fioletowo, a to na zielono. Wokalista wiele się nie odzywał, a jeśli już, to raczej ograniczał się do zapowiedzi kolejnego utworu, np. "Play Ball". To naprawdę dobry numer z najnowszego albumu, mogą go śpiewać fani z wokalistą. Niesamowicie ucieszyły mnie stareńki "Dirty Deeds Done Dirt Cheap" i następujący po nim "Thunderstruck", podczas którego telebimy przeszywały pioruny i błyskawice. Kult elektryczności zawierał jeszcze kolejny klasyk - "High Voltage". Mrowienia na plecach nie można było powstrzymać. Raczej nie spodziewałbym się, że mistrzowie rocka sięgną do albumu "Black Ice" (2008). A jednak! "Rock'n'Roll Train" to kopniak tak wybitny, że niewątpliwie za parę lat wejdzie do kanonu.
Rozbrzmiały wśród nieopisanej wrzawy dźwięki piekielnego dzwonu. Żelazny instrument został nieco opuszczony i odpowiednio oświetlony tak, by każdy widział dumny napis "AC/DC". Sama zaś kompozycja, jedna z najważniejszych z płyty "Back in Black" (1980), to żelazny punkt każdego występu Kangurzastych. Trzeci utwór, promujący najnowsze dzieło AC/DC, to "Baptism by Fire". Każdy z nas już dawno ochrzcił się w ogniu muzyki AC/DC, mając za przybranych rodziców beczkę trotylu i krzaczastą pachę tłustej Rosie. Nieomal zabrudziłem bezwstydnie bieliznę, kiedy w następnym utworze rozpoznałem "You Shook Me All Night Long". Setlista wydawała się doskonała. Trochę stonowali za sprawą "Sin City", a zamiast "Shot Down in Flames" z krążka "Highway to Hell" (1979) z miłą chęcią usłyszałbym "Touch Too Much" - arcygenialną piosenkę z czasów Bona Scotta. Dość nieoczekiwanie na piętnastym miejscu w setliście znalazł się "Have a Drink on Me". Trzeba było wypić... i chyba akurat wtedy nawinął się nalewacz, od którego kumple pokupili za 5 "jurków" niemieckiego piwa.
AC/DC, Drezno 10.05.2015, fot. Złoty
Jeden z nich nie zdążył wypić. Kiedy tylko usłyszał, że w programie jest "T.N.T.", w ekstazie wylał całą zawartość kubka sobie na łeb. Ale było zajebiście. Człowiek w takich chwilach zapomina, że jest głową rodziny, że trzeba chodzić do roboty i od czasu do czasu zmagać się z ludzką głupotą i chamstwem.
"Wanna tell you a story
'Bout a woman I know
When it comes to lovin'
Oh she steals the show
She ain't exactly pretty
Ain't exactly smart
Forty-two, thirty-nine, fifty-six
You could say she's got it all"
I jak tu nie zwariować? Po tej kultowej deklamacji zza sceny zaczęła wychylać się bohaterka sprośnej piosenki. Monstrualne cyce wisiały nad młodszym z Youngów, a my znowu nie mogliśmy ustać w miejscu. Złapaliśmy się w przyjacielskim uścisku i razem skakaliśmy przez trzy minuty. "Let There Be Rock" - prześmiewczy opis stworzenia rocka stylizowany na wykład biblijny też dostarczył niesamowitych emocji. Rozciągnięty do granic możliwości za sprawą długaśnych popisów gitarowych Angusa wydawał się trwać i trwać. Teraz nikt nie skakał, teraz każdy wlepiał wzrok w telebim, by niczego nie przeoczyć, by drżenie strun zapamiętać na całe życie. Nie stracił Angus werwy, to cały czas ten sam komediant, który zabawnymi minami kupuje tłumy. A jednak nie było tam za grosz spontanu. Widowisko było idealnie rozpisane i wyreżyserowane. W chwili, kiedy gitarzysta tarzał się po scenie, na tłum rozsypało się konfetti. I każdy utwór kończony był tak samo: Angus tupta coraz szybciej, by na końcu podskoczyć i opaść dokładnie w chwili, kiedy muzyka milknie.
Po dłuższej chwili zespół wyszedł na bis. Krótka zagrywka i po chwili jeden z riffów definiujących rock'n'rolla. Wszyscy wsiedli do pojazdu mknącego autostradą do piekła. Pod koniec "Highway to Hell" buchnęły na scenie słupy ognia i już bez żadnej przerwy grany zawsze na koniec "For Those About to Rock (We Salute You)". W hołdzie wyznawcom rocka, ku czci piekielnych fanów wystrzeliły armaty ustawione po bokach sceny. To prawdziwy hymn międzynarodowego bractwa długowłosych. Żałowałem jedynie, że tak cicho ustawione były armaty, bo słychać było ledwie pierdnięcie z kupą dymu. A tak poza tym - bez zastrzeżeń.
AC/DC, Drezno 10.05.2015, fot. Złoty
Bez zastrzeżeń było nagłośnienie. Czysto i klarownie od samego początku do końca - po prostu uczta dla uszu. AC/DC stać na najlepszy sprzęt i rzeczywiście zapewnili swoim wyznawcom prawdziwą ucztę muzyczną. Zastrzeżenia natomiast mam największe w stosunku do siebie, bo niejako przeze mnie oglądaliśmy koncert z odległości chyba 400 metrów. Jakoś nie pomyślałem, że może być u Zygfrydów golden circle. Ja, pieprzony bywalec koncertów, stary wyga. Zamiast od razu tam zabrać kumpli, tośmy się rozsiedli z piwem na trawce i czekali cholera wie na co. A kiedy już łaskawie ruszyliśmy dupy pod scenę, to okazało się, że nas nie wpuszczą, bo pierwsze 5 tysięcy osób już się tam rozlokowało. Na nic się zdały prośby, tłumaczenia, próby przekupstwa. Ochrona twardo nas przeganiała. Początkowo się wkurwiłem i łaziłem obrażony jak uczniak, któremu niesprawiedliwie wlepiono pałę. Cholera, nie po to zapłaciliśmy za bilety 100 euro, żeby oglądać koncert w telewizorkach. Niestety, nikt z nas nie widział muzyków na żywo. Nie daje mi to spokoju i nie pozostaje nic innego, jak przeprosić za to kumpli. Humor odzyskałem wraz z pierwszymi taktami "Rock or Bust" i dalej było tak, jak już czytaliście.
AC/DC grało bite dwie godziny, za co szacunek i podziw. Ten, kto po raz pierwszy widział Australijczyków w akcji, z pewnością był posrany w gacie. Uważam jednak, że obecna trasa była dużo skromniejsza niż ta sprzed 5 lat. Przede wszystkim dekoracje były mniej okazałe - w zasadzie były tylko dzwon, lala i armaty. Zabrakło tradycyjnego streap teasu Angusa (pewnie doszedł chłop do wniosku, że ile będzie latał w tych gaciach). Jeśli zaś chodzi o zespół, to Angus, jak zawsze, witalny i szalony. Johnson ciężko dyszał do mikrofonu, kiedy próbował coś gadać między utworami. Williams siwiutki już całkiem, ale po basie szorował aż miło. Slade bardzo się postarzał: policzki ma zapadnięte, gębę pomarszczoną, ale uśmiech - jak za dawnych lat. Stevie Young godnie natomiast zastępował chorego Malcolma.
AC/DC, kubki do piwa, Drezno 10.05.2015, fot. Mikele Janicjusz
Z koncertu lubię przywieźć jakąś pamiątkę. Czasem trafi się kostka, pałka lub inne gówno. Tym razem były to kufle do piwa ozdobione barwami AC/DC. Taka przyjemność razem z piwem kosztowała 7 euro. Oprócz pokazanych na fotografii były jeszcze kubki "Ballbreaker" i "Rock or Bust". Ostatecznie nie ma co żałować wywalonej na to wydarzenie kasy. Ale uczciwie powiem, że nawet jeśli w przyszłym roku AC/DC znów zagra w Europie, nawet w Polsce (to możliwie, bo zawsze mają dwuletnie trasy), to nie zdecyduję się, by jechać. Nie za takie pieniądze. No chyba, że będzie to Poznań lub Wrocław. Wtedy z czystej przyzwoitości jeszcze raz chętnie pośpiewam "I'm on the highway to hell...".
Materiały dotyczące zespołów
- AC/DC
- Vintage Trouble