- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Yngwie Johann Malmsteen "Inspiration"
Przyznaję się bez bicia: nie znam twórczości Malmsteena. Nie śledziłem jego kariery, nie słyszałem żadnej jego płyty. Do napisania tej recenzji uprawnia mnie wszakże fakt, iż wszystkie nagrane na omawianym albumie kawałki to przeróbki cudzej (najczęściej bardzo znanej) twórczości. Nie ma tu ani jednego numeru autorstwa Y.J.M.; jak powiedział on sam, jest to płyta-hołd. Oczywiście dla jego ulubionych artystów, którzy w części należą również do moich faworytów.
Od razu warto zaznaczyć: przeróbki te nie są szczególnie twórcze. Inna sprawa, że chyba nie o to tutaj chodziło - Malmsteen chciał po prostu dać ludziom kawał świetnego, znakomicie zagranego rocka. I to się niewątpliwie udało; już na wstępie można bez cienia wątpliwości polecić ten krążek wszystkim fanom grania w rodzaju lat 70. i wczesnych 80. Ta płyta to bowiem zestaw klasycznych kawałków z tamtego okresu w nowoczesnym opakowaniu - i choćby dla tego właśnie opakowania warto ją mieć.
Jak widać z opisu, ulubioną kapelą mistrza jest Deep Purple, a będąc całkiem ścisłym - Deep Purple z Ritchie'em Blackmore'em w składzie. Blackmore zresztą jest współtwórcą aż pięciu zamieszczonych tu numerów (oprócz czterech utworów Purple - nie piszę, których, bo chyba widać - także "Gates Of Babylon" grupy Rainbow). Nie zdziwił mnie specjalnie ten fakt, zwłaszcza, gdy już przesłuchałem cały rzeczony materiał. Malmsteen wiele zaczerpnął od Blackmore'a, jeśli idzie o grę na wiośle; niestety, zaadaptował do swego stylu również te cechy Ritchie'ego, które powszechnie piętnowano, głównie ograniczoną inwencję i zdarzający się niekiedy brak pomysłu na grę. Dlatego tylko siódemka na dziesięć. Jakiś fan Malmsteena pewnie mnie zrypie za te stwierdzenia, ale słowo daję - posłuchałem Malmsteena ot tak, z doskoku (bo, jak wspomniałem, w ogóle gościa nie znam), i uważam, że obiektywnie jego patenty z tej płyty (podkreślam: z tej płyty) są miejscami mętne. Bo gdy się czule przyjrzeć, to wychodzi: błyskotliwa technika - OK. Umiejętność tworzenia udanych trawestacji - OK. Ogień w grze - OK. Opanowanie wszelkich możliwych sposobów artykulacji - OK. Ale gdzie czucie muzyki, gdzie emocje, gdzie jakiś elementarny porządek, o ciekawych pomysłach nie wspominając? Większość solówek z tego albumu to praktycznie jeden deseń: megaszybkie pasaże na quasi-barokowych skalach i nieustanne wibrato. Na tym koniec. Żeby nie być gołosłownym, podam dwa przykłady rozłożenia kapitalnych numerów: "Manic Depression", gdzie włos się na głowie jeży, gdy się wspomni genialną wersję Hendrixa (Malmsteen zacytował parę taktów jego sola, po czym przez dwie minuty wymiatał kompletnie po swojemu, bez ładu i składu) oraz "In The Dead Of Night" z repertuaru już trochę zapomnianej grupy U.K. - w podkładzie nie byle klimat, delikatne klawisze, perkusja i gitary w metrum 5/4 - 4/4 - 4/4, a tymczasem YJM rozwala to wszystko wspomnianymi pasażami (też coś koło dwóch minut). W swoich własnych numerach - rozumiem, ale w przeróbkach przydałoby się chociaż nawiązać do oryginalnych partii (bo nonsensem byłoby ich odgrywanie co do nuty) lub stylu danego wioślarza. A tu niekończce się "drrrrrr" na gitarce. Przyznam, że lubię tak konwencję, ale stokroć bardziej przemawiaj do mnie Vernon Reid, Kerry King czy Dimebag Darrell.
Jedyny to minus tej płyty. Zresztą minus - ale tylko miejscami, bo już np. w "Child In Time", gdzie oryginalne solo Blackmore'a już było bardzo długie, a Malmsteen jeszcze je wydłużył, popisy mają ręce i nogi. Jest to właściwie przegląd technik gry na wiośle, który wręcz poraża... Podobnie rzecz się ma z dyskretn kodą w "Gates Of Babylon", gdzie Malmsteen dał popis gry na wiośle akustycznym. Jak wiadomo, na gitarze akustycznej nie bardzo da się ściemnić - albo się umie grać, albo nie. Wielu szybkograczy padało w starciu z tym instrumentem, tymczasem YJM zrobił z nim rzecz absolutnie genialną i niepowtarzalną. Pewnie nie pierwszy raz, ale mnie rozłożyło na drobne.
Na innych polach mistrz wypadł co najmniej interesująco. Zaśpiewał w "Manic Depression" i choć wokal źle tam zmiksowano (za cicho), to jednak pewnych umiejętności wokalnych Malmsteenowi odmówić nie mogę. Nie mniej ciekawie zaprezentował się w roli basisty, acz tu już można się doczepić, bo z jednej strony mamy znakomite pasaże gitary basowej ("Anthem" z repertuaru Rush, "Mistreated"), a z drugiej - próby gry na basie jak na gitarze (wibrato w akcentach), które może są i fajne, ale ponieważ sam się bawię w szarpanie grubych strun, nie wypada mi ich chwalić. Dla porządku trzeba jeszcze wspomnieć, że grający gościnnie basista Marcel Jacob udzielił się tylko w "Carry On Wayward Son".
O sile tej płyty stanowią jednak trzej zaproszeni do nagrań wokaliści: "nadworny" śpiewak Yngwiego Jeff Scott Soto, znany także z płyt Malmsteena Mark Boals oraz jeden z następców Gillana w Deep Purple Joe Lynn Turner. I choć mnie akurat najbardziej przypadł do gustu śpiew pierwszego z nich ze względu na najfajniejszy głos i minimalną manieryczność, to przecież wszyscy trzej zrobili tu wspaniałą robotę Te wszystkie kawałki naprawdę godne są tego, by śpiewali je ludzie umiejący to robić - i na tym albumie tak jest. Nie mamy w Polsce ani takich wokalistów, ani takich płyt. Trzej panowie śpiewacy podeszli do swoich obowiązków bardzo serio i w sumie trudno im się dziwić, gdyż śpiewane przez nich numery to typowe samograje, przy których ręce same się składają do grania, a gardła - do śpiewania. Pod względem wokalnym nie ma na "Inspiration" słabych punktów; co poniektórzy jedynie mogliby się krzywić przy "Child In Time", że niby Turner nie zaśpiewał z taką mocą jak niegdyś Gillan. Ale Gillan to był jeden jedyny na świecie i nikt go nie podrobi; piszę "był", gdyż już nie jest w stanie śpiewać (tak jak kiedy^).
Ta płyta to taki powrót w dawniejsze nieco czasy, kiedy rock nie sprowadzał się, jak dziś, do epatowania techniką tudzież do pokrzykiwania na tle gitar. I za to, że Malmsteen taką płytę zdecydował się zrobić, należą się duże brawa. Może mogła być lepsza, ale na pewno jest godna polecenia. Naprawdę przy takim "Carry On Wayward Son" (zespół Kansas niech wie, co mu się niegdyś nie do końca udało) albo "In The Dead Of Night" chodzą ciary i człowiek wręcz zmienia optykę: do licha, ci weterani naprawdę znali się na graniu! O to tutaj chodzi. Tylko o to i aż o to.