- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Woods Of Ypres "Woods 5: Grey Skies & Electric Light"
Przesłuchawszy standardowo wydany czarny krążek z zaskoczeniem przyznaję, że "Woods 5: Grey Skies & Electric Light" Woods of Ypres rządzi. Dlaczego z zaskoczeniem? Bo dzięki tej płycie znalazłem się w rejonach, w których właściwie nigdy się nie szukałem: smutnych, artystowskich, wyrastających z blackowego korzenia, awangardowych, zdoomionych i przedśmiertnie stygnących. Jak ma się bowiem czuć rubaszny, piwno - brzuchaty, prostolinijny zbój, któremu naciągnięto na głowę worek po ziemi ogrodowej, zabrano futro, polano wodą, puszczono na podchody po cmentarzu w kanadyjskiej tundrze, wśród smętnego pojękiwania smyków, klawiszy i innych dęciaków, a potem powiedziano, że ma siedzieć gołym zadem na nagrobku, aż zamarznie, bo życie nie ma sensu? Właściwie... całkiem zajebiście! Przejdźmy jednak do rzeczy, czyli do odsłuchu.
"Lightning And Snow" sączy się do uszu przestrzennym, zreverbowanym entree, by następnie wylegitymować się iście skandynawskim dziedzictwem w postaci wrzeszczanego wokalu i reliktów blackowej ściany. Po chwili dostajemy jednak czysty, niski śpiew, zmianę tempa ze spazmatycznego na motoryczne i melancholijną orkiestrację, a także niemal purplowe solo. Wszystko to w bardzo tradycyjnej oprawie produkcyjnej, która nieśmiało pokazuje środkowy palec powszechnie obowiązującej loudness war. Tak oto karty dla "5" zostają rozdane, ta burza śnieżna nie chce zniszczyć świata gromami. Woli go zmiażdżyć tonami mokrego śniegu. "Death is not an Exit" to depresja i marazm zamknięte w pięciu minutach midtempowego przestępowania z nogi na nogę w nieprzetworzonej ropie naftowej. Przygnębienia dopełniają przeponure smyki i nagrane w harmonii wokale. Genialne pomyślany detal - pstryknięcie przełącznika - kończy utwór jak nagła, zaskakująca i niespodziewana śmierć.
W "Keeper of the Ledger" powraca scream, ale bez zbędnej napinki - w kontekście zapętlonego aranżu spełnia rolę dobrze dobranego narzędzia melorecytacji niewesołych przemyśleń na temat końca żywota oraz długów zwierzęcia zwanego człowiekiem, które przyroda bezlitośnie windykuje. Wartością samą w sobie jest tu soft power - płożące smyczki, niepokojący klawisz, świetna umiejętność ciągnięcia linii melodycznej na niskich rejestrach głosu. Snujące solo udanie rozsmarowuje się po tej zamglonej scenie. Najsmutniejsze muzycznie "Travelling Alone" to moje pierwsze w życiu i jakże udane spotkanie z... obojem. Nie wiedziałem, co to za dudy, podpowiedział mi znajomy muzyk. Teraz już wiem, że obojem można wyciskać łzy - i to nie tylko wtedy, kiedy się nim przypierdoli w jaja. Tandem "Dave i Obój" chce się z nami w rozbrajający sposób podzielić żalem wynikającym z braku wiary w absolut, sens życia, cywilizację zachodu, a z drugiej strony - zazdrością w stosunku do tych, którzy potrafią żyć w prostym świecie wiary, nadziei i miłości. Dęte? Mnie ten żal wydał się przygnębiająco szczery. Lepiej przejdźmy dalej, bo się rozkleję jak zawieszenie w Altusach i będzie obciach.
Pulsujące, elektroniczne cacko rozpryskuje się w drobiazgi o poczerniałą ścianę i zaczyna się "Adora Vivos" - najbardziej blackowo agresywny, gęsty, szybki, wrzeszczący numer na "Piątce". Słychać wyraźnie, że Kanada i Norwegia to podobne szerokości geograficzne. Mamy jednak także zmiany tempa, smykową przestrzeń i wokalne harmonie, a umiejętny przekładaniec tych składowych nie nuży i skłania do wciśnięcia "repeat" na panelu samochodowego radia. Tekst ciska całą niniejszą recenzję w otchłań paradoksu, a może okrutnej ironii. Fraza "Don't wait 'till death to sing my praise" w kontekście znanych nam dzisiaj losów muzyka sprawia, że jest mi wyjątkowo niewygodnie z faktem rozpoczęcia znajomości z zespołem od newsa o jego rozwiązaniu. "Silver" zaliczam niestety do słabszych momentów na płycie. Kto lubi wpatrywać się w podłogę, ten odnajdzie się w tak garbato człapiącym pochodzie. Zdecydowanie wolę też, kiedy Gold dotyka ziejącej dziury po wyrwanym absolucie, niż gdy wywnętrza się o swoich rozterkach sercowych. Mnie to nie bierze, jak ważne by nie było dla ogólnego kontekstu i historii autora. Rozwiązywaniem problemów z utrzymaniem w pionie, dajmy na to, powiedzmy umownie, że "związku", skutecznie zajmuje się współczesna seksuologia. Ale może panie przy tym zapłaczą, że taka partia przeszła im koło nosa prosto w limbus? Ja raczej przewijam.
No i jest, woodsowy hit na miarę "Wet Leather" z czwartej, zielonej płyty. "Career Suicide" to szybki, przebojowy i przewrotnie pogodny utwór o samobójstwie zawodowym, przy którym młodzież mogłaby całkiem wysoko poskakać, gdyby zechciała przestać gapić się we własne, rozdeptane sofiksy. Wokal ewokuje niskie pomruki niejakiego Negatywnego Petera, równie niesłusznie nieżywego i grającego niegdyś, zdaje się, dla podobnej publiczności. Mamy tu także rzemieślniczą, ale skutecznie porywającą tappingową solówkę, stanowiącą dźwiękowy wierzchołek, z którego przebój toczy się ku końcowi. I jeszcze prywatny morał z tekstu: samobójstwo zawodowe nie jest prawdziwym samobójstwem, więc przydługie recenzje najlepiej pisać w godzinach pracy. Z nastrojowych wyżyn turlamy się wprost do dołu pełnego gliny, z którego przyjdzie nam wyleźć na krawędź tylko po to, by z powrotem żałośnie się spierdolić i zaciągnąć do płuc metr sześcienny gęstego szlamu. Pierwsze przesłuchanie opowieści o życiowych dążeniach z "Modern Life Architecture" to ciężka robota, drugie to pewne karoshi. Jeśli nie najwolniejszy, to z pewnością najbardziej przytłaczający i monotonny numer na płycie, ogołocone brzmienie, śpiew na granicy infradźwięków i fortepian, który nie może pochodzić z keyboardu, bo każda nuta waży prawidłowe pół tony, przez co wciąga we własną grawitację wokal i perkusję...
Niestety, na ten rodzaj znużenia pomóc może tylko kremacja. "Kiss My Ashes (Goodbye)" jest jak płód, który wchłonął swojego bliźniaka - to właściwie dwa utwory w jednym, połączone wspólną, grobową opowieścią. Pierwsza, jak dla mnie trochę przegothowana część z doomowo - obsmyczonym refrenem, to tylko rozbiegówka dla majestatycznego finału, w którym powraca poznany wcześniej mój ulubiony instrument dęty. A powraca po to, by zmierzyć się ze smyczkiem w pojedynku, skopać mu dupę i pokazać miejsce w szeregu. Prosty, miażdżąco ciężki, niezwykle chwytliwy główny riff i kolejna udana, konserwatywna solówka napawają optymizmem, że nie tylko emeryci, ale także i zmarli potrafią dziś wywiosłować coś pamiętnego. Śpiew niewykonalnie niski, jakby dobywający się spod ziemi, dopełnia całości, przy której nawet najbardziej nekrofilskie poczucie humoru zamiera, zmrożone faktem, że autor już nie żyje, a w tym numerze zawarł swój muzyczny i filozoficzny testament.
Zbliżamy się do nieszczęśliwego zakończenia. "Finality" przynosi wyciszenie, rezygnację i pogodzenie z losem, niesione na dźwiękach selektywnego zestawu klawisze - perkusja - smyk. Gold powraca z najniższych dołów w rejony mieszczące się za progiem słyszalności, by podzielić się paroma słowami o wiecznej samotności z kobietą, którą wcześniej spotkaliśmy w "Silver". Jeśli to rzeczywista postać, a nie liryczny twór, to nie zazdroszczę jej wzięcia na klatę takiego pożegnania z człowiekiem, któremu już nigdy nie będzie mogła niczego wytłumaczyć. "Alternate Ending" spójnie uzupełnia poprzedni utwór. Tłem do ostatecznego rozstania z Woods of Ypres jest jednak szersza scena, sennie zasnuta najlepszymi, akustycznymi cieniami tej płyty. No i ten tekst:
"Back On the highway, under the moon, my final moments, still wondering about you... (...)
Now making amendments... to the dream / story... Changing the ending, as I would like it, to be".
David Gold, założyciel, kompozytor i multiinstrumentalista Woods of Ypres, zginął 21 grudnia 2011 r. pod kołami ciężarówki na autostradzie w okolicach Barrie w kanadyjskim Ontario. Miał 31 lat. Płytę wydano 13 lutego 2012 r. Została nagrodzona kanadyjską nagrodą Juno. Dla mnie jest świadectwem nieustającego rozwoju Davida Golda jako muzyka i autora tekstów oraz przerażającym memento o tym, jak tragicznie, świadomie lub nie, kreacja artysty może się spleść z jego losem.
Ocenianie tej płyty jest jak wystawianie śmierci noty za styl. W końcu ktoś musiał umrzeć, żeby mnie taką muzyką zainteresować. Mając to na uwadze, proponuję 9 na 10, do niewielkiej negocjacji.
Dla mnie WOY jest warty posłuchania, ale nie żadne mistrzostwo świata.
Mao Zedong nie da Ci żyć :)
to prawda. Ale band się u nas nie przyjął. Gdyby byli ze Skandynawii, pewnie byliby kultowi. A Kanada jakoś słabo pasuje...
Don't Open The Wounds
Momentami gotycka, czasami coś na kształt poprzednich Mastodonów, chwilami jakby Type o Negative, ale wokal słabszy.
Mimo to polecam, przesłuchałem chyba z 5 razy, co daje dobry
wynik jak na takie granie.