- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Wolverine "Communication Lost"
Wolverine - ścieżka dźwiękowa do przygód bohatera komiksów Marvela? Side project Darskiego i kumpli sprzed kilkunastu lat? Czy Adam tutaj śpiewa i nosi sukienkę ze skóry? To jedne z "rajcowniejszych" komentów, jakie udało mi się znaleźć podczas przetrząsania netu w poszukiwaniu sklepu, w którym można zakupić płytę "Communication Lost". Tak więc odwracając do góry kopytami hasło referendum z 1946 r. - trzy razy kurwa nie! To tak dla tych, którzy szwedzkiego zespołu Wolverine nie kojarzą. Warto o tym wspomnieć, gdyż projekt ten wydaje się być mimo wszystko nieco obojętny przemysłowi muzycznemu. Powody tego można wymieniać w nieskończoność - wydanie pierwszej płyty dopiero po 6 latach istnienia, nieregularna aktywność wydawnicza czy w końcu pięcioletnia przerwa między dwoma ostatnimi krążkami, która jedynie dla kapel pokroju Metallica, Slayer, Iron Maiden czy Judas Priest wydaje się nie mieć znaczenia. Sam osobiście zetknąłem się z Rosomakiem kilkukrotnie, ale nie ukrywam, że wciąż coś mi nie pasowało w tej muzyce, o czym za chwilę.
W centrum zainteresowania Wolverine leży atmosferyczne, rockowe, czasem nawet lekko metalowe granie. Od razu więc przypina im się łatkę progressive - melodic - rock - metal. Tutaj jednak nie radziłbym się wam obnosić z takim hasłami w towarzystwie, bo zapewniam, że zaraz znajdzie się jakiś spec, który nada wam od malkontentów i gównozjadów, sypiąc z rękawa nazwami bandów określającymi wzory matematyczne, techniki malarskie, konstrukcje chmur i położenia kontynentów. Wtedy dupa. Nazwijmy więc muzykę Szwedów po prostu atmosferycznym graniem, bo klimat na "Communication Lost" gra pierwsze skrzypce i stanowi o jej wielkości.
Nie powiem, nie zająłem się tym tematem z marszu, a raczej przez podrażnione ego - kiedy ktoś z komentujących stwierdził, jak się potem okazało niezwykle trafnie, że tracę czas na jakieś Anathemy i Paradajsy, kiedy bez rozpoznania gnije pod bokiem taki kawał muzy, jak "Communication Lost". Znając wyrywkowo wcześniejsze dokonania Wolverine nie uwierzyłem, bo nie czarujmy się - prócz naprawdę fajnych momentów ich poprzednie krążki raziły ckliwością, skansenem, a czasem wręcz wiochą, której nie jestem w stanie przełknąć. Ale ok. Płytę po niemałych trudnościach zdobyłem, zapakowałem do Bejcy i ruszyłem w wakacyjną trasę. Tutaj w zasadzie zaczyna się część właściwa recenzji.
Po pierwszych sekundach trwania intro "Downfall", po słowach "I saw you die..." - otulonych hipnotyzującym akompaniamentem zawodzącej wiolonczeli, majestatycznego wiatru i uderzeń jakiegoś gongu - już wiedziałem, że mam do czynienia z czymś niemal transcendentnym, a przy wstępnych taktach "Into Great Nothing" stało się jasnym, że "Communication Lost" z całym otaczającym, nic nieznaczącym, gówno wartym światem rzeczywiście nic wspólnego nie ma. Delikatne szarpania akustycznej gitary, w tle natchniony, niezwykle przestrzenne tło klawiszowe i doskonały, niemal łkający wokal Stefana Zella - od razu pociągnęły mnie, niczym magma, w wielką nicość. Oczywiście koncentrację na tych niezwykłych odcieniach uczuć nieco rozprasza rewelacyjny pod względem technicznym warsztat muzyków, który prezentują we wplecionych w całą tę impresję przejściach gitary, zawijasach klawa, ale jest to tylko rama spinająca krzyk więdnących kolorów, chcących uwolnić się z obrazu "Komunikacji". Dalej niepostrzeżenie przechodzę w kolejny rozdział melancholii w postaci stanowiących tematycznie całość dwóch numerów - "Poison Ivy" oraz "Your Favourite War". Pierwszy jest prawie stuprocentowo akustyczny, zagrany za pomocą "pudła" i smyków, i stanowi idealne wprowadzenie do mocnego, przebojowego, przy tym wręcz metalowego uderzenia drugiego. W ten sposób niepostrzeżenie mija ponad 20 minut płyty, a ziewania zapewniam nie doświadczy nikt, również w dalszej części albumu. Czy to z przepięknie, nonszalancko rozkręcającej się ballady "Embrace", czy na taktowanym komputerowym klikaniem "Pulse" (którego refrenu nie powstydziliby się nawet niemieccy piewcy bombastic rocka) biją takie pokłady szczerze zaangażowanych emocji, że nie sposób wydobyć się z transu trwającego nieprzerwanie od początku "Communiaction Lost". Prawdziwe przysmaki jednak wciąż przed nami. Znów po kilkukrotnym odsłuchu naszło mnie olśnienie. Z kończących rzecz tytułów - "What Remains", "In Quiet Of Dawn", "Communication Lost" - układa się epilog. Nie chodzi o to, że ktoś tutaj stosuje zabieg dzielenia jednej piosenki na kilka innych "title tracks", znany z twórczości Dream Theater. To raczej unikalna zdolność Wolverine do tworzenia kawałków wręcz niepostrzeżenie i nienamacalnie wynikających z siebie. Wiem, że brzmi to jak bełkot. Ale inaczej nie potrafię tego opisać. Sami spróbujcie przejść ten szlak, zaczynając znów od przejmującego, delikatnego "What...", a na rozbudowanym, twardym niczym sumienie Freuda "Communication..." kończąc. Zauważycie, jak genialnie te motywy się uzupełniają, klimat wypływa z klimatu, barwy tworzą spójne kolaże, by ostatecznie przeminąć niczym płomień dogorywającej powoli świecy. Coś pięknego.
Najlepszym jednak jest to, że zupełnie się po tym zespole takiego majstersztyku nie spodziewałem. Mimo zawodowego wykonania, wspaniale zbalansowanego, ciepłego brzmienia, rewelacyjnie dopasowanej okładki, rządzi tutaj rozdarte wątpliwościami, uczuciami, tragiczne wręcz, ludzkie serce. Godzina i dziesięć minut trwania, które zmuszają do refleksji, które wciągają i nie pozwalają się od siebie uwolnić. Żadnych tanich trików, durnych melodyjek, wsadzania języka w dupę rozwrzeszczanemu marketowi i jego wyznawcom, za to sama esencja emocji. To dla takich właśnie płyt się żyje, to dzięki takim właśnie płytom się oddycha. I może jeszcze jedna wycieczka osobista. "Communication Lost" konsumowałem w każdej wolnej chwili minionych wakacji. Jej sedno muzyczne i tekstowe odkrywałem przemierzając samochodem, magiczne, pokryte lasami, górzyste drogi Dolnego Śląska, między Karpaczem, Kamienną Górą czy Szklarską Porębą. Kiedy wjeżdżasz w taką zacienioną serpentynę, gdzie adrenalina miesza się z zadumą nad niezwykłością otaczającego świata, a więc kiedy "zrywasz kontakt", czujesz jak bardzo chcesz być z tą muzyką sam na sam. Rewelacja.
P.S. Przy okazji pozdrawiam wszystkich niezwykle serdecznych ludzi, jakich spotkałem na tamtych terenach. Odkrywanie "karkonoskiej części" Dolnego Śląska jest tak atrakcyjne dla duszy, jak odkrywanie muzyki, szczególnie tak niezwykłej, jak ta zawarta na "Communication Lost".
Ale najlepszy na płycie to mocniejszy Nemesis oraz spokojna Machina bez naleciałości DT.
No, ale pod recenzją PL "plaga" wyczytałam, że jest taki fajny Wolverine. Poszukałam na spotifajce i jest. Z ciekawością i oczekiwaniem na mocne grzmotnięcie polazłam z praniem na strych i siadłam, bo to nie muzyka do tańca. Siadłam i odleciałam gdzieś na połoniny, a Wolverine tka swe pejzaże, kolaże i inne witraże. I nie jest to mdłe progowe pitolenie tylko zamaszystym ściegiem szyty kawał pledu, którym należy się nakryć i schować w innej czasoprzestrzeni.
Zupa wykipiała, młodzież drze japy i szykuje się do wyprawy poszukiwawczej, pranie czeka niewywieszone, a ja jak nie mogę przebrnąć przez Dreamtheatery i ich akolitów tak dałam się uwieść Wolverine i kupiłam ten recenzencki drogowskaz by ruszyć w góry.
jest lepsza.
Jak na zespół amatorki (amatorski w tym sensie, że rzadko wydają płyty i mało koncertują, czyli muzyka to hobby i gdzieś pewnie pracują) nagrali dobrą płytę. Materiał jest spójny, nawet przebojowy momentami, ale jakoś mnie nudzi. 'Communication Lost' przypomina tuzów gatunku, czyli Dream Theatre, czy Fates Warning. Szczególnie partie wokalne i pomysły na kompozycje jakby już znane. Niezła płytka 7/10,
ale chyba nie więcej.