- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Whitesnake "Good to be Bad"
Z Whitesnake jest jak ze starymi kapciami. Zniszczone, może niemodne, ale bardzo wygodne. Powrót Białego Węża potraktowałam trochę z niedowierzaniem. Jak to - David Coverdale powraca z nowym materiałem? Teraz, kiedy poletko zarezerwowane dla tego rodzaju grania i muzycznej ekspresji zostało zaanektowane przez zręcznego imitatora - Jorna Lande. A jednak! "Good to Be Bad". Jak dobrze być złym - z dumą ogłasza piękny (niegdyś) David Coverdale? pogromca niewieścich serc. Przekornie można napisać - jak dobrze wydać bardzo dobry album. :) Whitesnake powraca do świadomości słuchacza w wielkim stylu. Od wydania poprzedniej płyty "Restless Heart" minęło ponad 11 lat. Cała epoka w branży muzycznej. "Good to be Bad" jest płytą "nie na czasie", trochę trącącą myszką, ale paradoksalnie taką właśnie powinna być. I w tej oldskulowej otoczce upatruję siły rażenia nowego albumu Whitesnake.
Muzycznie jest to nadal ciekawy, staromodny, podmetalizowany hard rock (z dużą porcją bluesa), zagrany z polotem. Bardzo stylowy, będący wypadkową "pudel metalowej" odsłony Whitesnake i płyt z wczesnych lat osiemdziesiątych. Utwory są, a jakże, "czadowe", ba (jak zwykle w przypadku Whitesnake) znalazło się miejsce na rzewne, nieco kiczowate ballady (właśnie o tym, że życie jest ciężkie, a miłość taka trudna - te baby!). O, taka chociażby "All I Want All I Need", wyjęta wprost z kiepskiego filmu klasy C, tudzież "Summer Rain" - podpasowana w sam raz do formatu rockowego radia dla oldboyów. Nie - złośliwa bynajmniej nie jestem. Brakuje mi takich utworów na co dzień. A że trochę obciachowe? Nieważne.
Utwory, które można zaliczyć do "czadów" (wiem, dla dzisiejszej młodzieży to określenie zarezerwowane dla Slipknot), zostały zagrane bardzo stylowo i z rockowym (a czasami blues rockowym) pazurem. Weźmy pierwsze z brzegu Lay Down Your Love, czy też lekko southern rockowe "A Fool In Love". Pastiszowe "Call On Me" tez nie najgorsze. Słychać, że gitarowe duo Aldrich-Beach z niejednego rockowego pieca chleb jadło. Solóweczki i riffy zagrane na luzie, bez napinania się. Kompozycje też niczego sobie - proste, nieskomplikowane, oparte na schemacie canto - refren - canto - solo- refren. Czegóż chcieć więcej?
A Coverdale? Ślady dawnej urody przeminęły już dawno, włosy oprószyła siwizna starości, ale głos pozostał ten sam. Może jest nieco bardziej matowy i zachrypnięty, ale barwa i skala nadal mogą imponować.
Literacko za to nie zmieniło się nic. Nie wymagam od Coverdale'a liryków o tematyce antywojennej czy poświeconych bolączkom pokolenia Web 2.0. Poetą rocka to on nigdy nie będzie - zatem nie się co silić na interpretacje whitesnake'owych tekstów. Jak zwykle (i tak powinno zostać) David pisze o skomplikowanych relacjach damsko-męskich... No wiecie, że to zła kobieta była, a on tak zaangażowany dostał prztyczka w nos. I już! Życie jest twarde, ale w końcu jest się facetem po przejściach, prawda Mr. Coverdale?
Wspominałam już o kapciach? Pasują bardzo. Dodatkowo jeszcze wygodna kanapa, kieliszek starego, wybornego wina i talerz odgrzewanego muzycznego bigosu a'la Whitesnake. Po prostu pyszne, wykwintne granie. Może i wyjęte z lamusa muzycznej historii, ale nadal wciągające.
Recenzja b. obiektywna - super
Ktoś się wybiera 2 XII