- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Wardruna "Runaljod - Yggdrasil"
Kiedy w 2007 roku Maestro (baczność!) Ihsahn (spocznij!) wraz ze swoją małżonką i nieznanym mi bliżej jegomościem o swojsko brzmiącym imieniu Knut wydali na świat debiutancki album Hardingrock, byłem przekonany, że już lepiej nie da się oddać w muzyce norweskiego folkloru. "Grimen" doskonale obrazował tajemniczość, mrok i specyficzną groteskowość północnych krain, a co najważniejsze robił to w sposób diametralnie inny niż masa innych folkowo - metalowych kapel, które po trzech - czterech taktach wywoływały u mnie dotąd odruch, który dopuszczam u siebie tylko w przypadku nadmiernego spożycia napojów zbożowo - chmielowych.
Tak czy inaczej, kiedy dwa lata później miałem okazję odwiedzić słynne na cały świat muzeum drakkarów w Oslo, z odtwarzacza sączyły mi się do uszu właśnie dźwięki "Grimen", łagodząc tym samym ból krwawiących od klęczenia przed Absolutem kolan. Wtedy sądziłem, że już lepiej być nie może.
Jakże się myliłem.
Tuż po powrocie z kraju Wikingów w łapy wpadł mi bowiem debiutancki album Wardruny. Mroczny, do bólu pierwotny, prawdziwy, szczery, "korzenny", rytualny i Odyn wie, jaki jeszcze. Byłem kupiony już po pierwszym odsłuchu.
Na najnowsze dzieło Norwegów czekałem zatem z wypiekami na twarzy i z toporem przywiązanym u pasa, na wypadek gdyby listonosz przyniósł uszkodzoną paczkę. I choć polowanie na limitowaną edycję albumu trochę trwało, a jego cena przewyższyła, jak zakładam, roczny kwaterunek w izbie wąsatej wikińskiej baby, było warto.
Magia.
To słowo towarzyszy mi za każdym razem, gdy zagłębiam się w zawartość "Yggdrasil". Nie ma tu zbędnych dźwięków czy wymuszonych zabiegów stylistycznych, które miałyby na celu porwać ewentualną publiczność do wieśniackiej polki czy przytupywania rodem z kowbojskich saloonów. Nie ma też zwyczajnych instrumentów, których można by się spodziewać po muzyce z tego typu "przesłaniem". Nie ma silenia się, nie ma sztuczności, nie ma tego wszystkiego, co może odpychać na sam dźwięk terminu "folk-metal". Bo metalu też tu nie ma, a przynajmniej nie w tradycyjnym tego słowa znaczeniu. Jest za to coś więcej.
Magia.
Jest przekonanie, że obcujemy z czymś niezwykłym. Utwory zdają się żyć, oddychać tym, o czym traktują. Mamy tu zatem naturę - potężną, nieokiełznaną, dziką i tajemniczą, oddaną tak wyraziście i namacalnie, że łatwo wyobrazić sobie gonitwę po gęstych północnych puszczach czy przytłaczającą potęgę nordyckich szczytów. Nie bez przyczyny zresztą Kvitrafn i spółka po raz kolejny wykorzystali do tworzenia muzyki własnej produkcji instrumenty z naturalnych materiałów - drewna, zwierzęcych skór, kości. Co więcej, spora część "Yggdrasil" została zarejestrowana w prawdziwym "terenie", a nie w martwym studio. I uwierzcie - słychać tę szczerość. Obok przyrody stoi również człowiek, walczący z żywiołami i próbujący je poskromić i zrozumieć. Pojawiają się zatem runy, pradawne wierzenia, bogowie, rytuały i wspomniana już magia.
Magia.
Rytualna atmosfera, panująca na albumie, to coś nie do opisania. Rzadko zdarza się, żeby płyta wprowadzała w swego rodzaju trans i w takim stopniu przenosiła słuchacza w rejony, o których opowiada. Na godzinę można zapomnieć, że leży się na tapczanie w małym pokoju z odrapaną ścianą i zalanym przez pijanego sąsiada sufitem. To 60 minut spędzonych przed płonącym wysoko ogniskiem, z niedźwiedzią skórą na ramionach i z kośćmi przodków rozsypanymi wokół. To czas na obrzędowe tańce, na rozmowę z wilkami, obserwację gwiazd i nieba rozświetlonego tajemniczą zorzą. To brodzenie po kolana w śniegu, wdychanie lodowatego północnego powietrza i walka o przetrwanie w głuszy.
Magia.
Jeśli zatem fascynują Was północne krainy, sięgajcie po ten album bez chwili wahania. Szybko dojdziecie do wniosku, że autentyczność i pierwotność dźwięków zawartych na "Yggdrasil" to dokładnie to, czego potrzebujecie, żeby w pełni docenić piękno i tajemniczość Skandynawii. A mistycyzmu i mroku tutaj nie brakuje - śmiem twierdzić, że druga propozycja Wardruny zżera pod tym względem na śniadanie 90% blackmetalowców ganiających z antenami zbiorczymi po lasach, jeśli wiecie, co mam na myśli. Poddajcie się zatem muzyce zawartej na tej płycie i do zobaczenia gdzieś na Północy. Ja już w garażu składam drakkara z Ikei.
Materiały dotyczące zespołu
- Wardruna