- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Varathron "The Lament of Gods"
Zastanawia mnie, dlaczego akurat Varathron upatrzyli sobie Bogowie jako zespół, który nękany będzie pechem. No, bo tak: rodowód panowie mają całkiem niezły, bo grecki, muzykę grają nienajgorszą, począwszy od pierwszego dema, i w końcu zapytajcie każdego - Varathron to, kurwa, kult! Nie wiedzieć czemu, mimo wszystkich tych zalet grupa zawsze trafiała na wytwórnie, które albo ich okradały, albo wydawały ich płyty w znikomej liczbie egzemplarzy. Chociaż kto wie, każdy kij ma dwa końce, może gdyby nie ten pech, to Varathron byłby dziś kapelą pokroju nowego Rotting Christ. Nie czas jednak na gdybanie, bo tym razem pech dla Greków się skończył, gdyż na ich drodze pojawił się w końcu profesjonalny wydawca, który na pewno nie da Stefka Necroabyssiousa i jego koleżków skrzywdzić.
"Lament of the Gods" to na razie tylko pięć nowych utworów dla polskiego wydawcy (w tym cover Mercyful Fate "Nuns Have No Fun"), ale i tak dają one niezły obraz obecnego oblicza Varathron. A oblicze owe w ciągu dziesięciu lat miało prawo się nieco zmienić. Nie bójcie się jednak, Varathron nie skusił się na country & western i pozostał wierny surowemu death/black metalowi, jaki tylko Grecy grać potrafią. Ich muzyka nabrała z czasem finezji i lekkiego okrzesania, jednak już pierwszy utwór "Forbidden Lust" mówi nam prosto i wyraźnie, że mamy do czynienia z Varathron, jaki znamy i lubimy. Pojawiające się tu i ówdzie partie klawiszy czy śpiewane wokale dodają tylko nowemu obliczu grupy atrakcyjności, zachęcając słuchacza do zapraszania "Laments of the Gods" do swego odtwarzacza coraz częściej, zaś wspomniany cover zaskakuje wykonaniem. W końcu ktoś nie sili się na udawanie Kinga Diamonda, a i tak całość brzmi godnie potęgi Mistrza.