- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Jon and Vangelis "Friends Of Mr. Cairo"
Z "Friends Of Mr. Cairo" jest mały problem. Nie dość, że to nie metal, to jeszcze do rocka też jej trochę brakuje. Ale mam nadzieję iż miłościwa redakcja rockmetal.pl opublikuje jednak tę recenzję. Gdzieś przeczytałem, że gatunek jaki prezentuje ta płyta to "new age". Cokolwiek to jest, muszę przyznać, iż album robi wrażenie. Zetknąłem się z nim przypadkiem. Mój ojciec zakupił go, bo "to jest płyta, którą słuchał na studiach i ma do niej sentyment". Na początku nic nie zapowiadało, że tak mnie ten album zachwyci. Dopiero gdy się w niego zagłębiłem, poczułem że jest to coś wyjątkowego. Vangelis wymiata na "parapetach", nagrywa ich wiele ścieżek, partie klawisza są zagęszczone. Aha, no i niewiele jest tu gitary. W pierwszym kawałku jest akustyk (Anderson). Elektryka (przesterowanego) brak.
Nie jest to płyta w pełni rockowa. Pewien rockowy akcent to śpiew. Pan Anderson znany z prog-rockowego bandu Yes na pewno rockowym wokalistą jest. Nie słychać jednak w jego głosie tej rockowej zadziorności, która cechuje np. Planta, Coverdale'a, Dickinsona. Co nie znaczy, że Jon nie potrafi zaśpiewać agresywnie. Ale ta muzyka nie potrzebuje tego, Anderson śpiewa delikatnie i subtelnie. Zaryzykuję stwierdzenie, że ma głos... kobiecy... Ale słucha się go bardzo fajnie. Ciekawe są fragmenty, w których wchodzi na wysokie rejestry. Jeśli ktoś nabijał się kiedyś z szanownego Kinga D., to proponuję posłuchać Jona. Ubaw gwarantowany. Sam szanuję obu panów i ich głosy. Ale nie można nie zauważyć, że czasem Anderson wypada śmiesznie.
"I'll Find My Way Home" (10/10). Lekka pioseneczka nosząca znamiona radiowego hitu. Delikatne klawisze wprowadzają w klimat. I Anderson zaczyna śpiewać. A trzeba przyznać, że śpiewa pięknie. I co zwrotkę muzyka "narasta", dochodzą nowe klawisze, perkusja (automat czy Anderson?), bas (automat czy Anderson?) i gitara akustyczna (na pewno Anderson :-) ). W połowie słychać piękny klawiszowy break, oparty na głównej melodii. Bardzo ciekawy tekst opowiada o poszukiwaniu własnej drogi w życiu. Idealny soundtrack do letniego wylegiwania się na łące. Niekoniecznie samotnie.
"State Of Independence" (5/10). Po tak genialnym utworze, jakim jest otwierający płytę, człowiek spodziewa się czegoś trzymającego poziom poprzednika. I tu małe rozczarowanie. Jakieś klawiszowe reggae, Anderson śpiewa charakterystycznym "karaibskim" głosem. To na początku, później jednak mamy tandetny popis klawiszowo-saksofonowy. I jedynie końcówka - odgłosy jakiejś imprezy i nawiązanie do samby - mogą trochę poprawić nastrój.
"Beside" (9/10). Powrót w wyższe rejony. Bardzo delikatny kawałek, bez perkusji, tylko klawisze i wokal. Spokojny, z pięknymi wokalami Jona i fortepianem. W paru miejscach się trochę ożywia.
"Mayflower" (9/10). Bardzo leniwy, spokojny utwór. Spokojny jak morze podczas ciszy. Szum fal, trochę orientalne klawisze, a Jon chwilami śpiewa jak Klaus Meine. Tylko chwilami. Ja to tak odczuwam. Wszystko sączy się przez około siedem minut bez praktycznie żadnych wybuchów. Kompozycja bardzo przestrzenna. Idealny soundtrack do żeglowania, ale lepiej nie zasypiać na łodzi...
"Friends Of Mr. Cairo" (10/10). Dwanaście minut. Zaczyna się odgłosami pościgu i strzelaniną rodem z filmu gangsterskiego. Właściwie można by było przysiąc, iż jest to wyrwane ze ścieżki dźwiękowej filmu. Dialogi pomiędzy zwrotkami nakreślają w miarę jasno o co chodzi. Syntetyczny bas pyka przez cały czas, a główny motyw klawiszowy przewija się kilkakrotnie. Tekst oparty jest na... no dobra, nie rozpracowałem go jeszcze. W każdym razie dużo jest w nim nawiązań do filmów gangsterskich i postaci prawdziwych. Przede wszystkim przyciągają w tym utworze partie wokalne, piękne melodie i profesjonalizm biją z każdej. Jon ciekawie akcentuje końcówki wersów, są też dwugłosy, echa. Szczególnie piękna jest partia z okolicy siódmej minuty. Kawałek wcale nie nuży, jest ciekawy i urozmaicony. Soundtrack? Wiadomo...
"Back To School" (8/10). Jeden z niewielu rockowych akcentów na płycie. Elektroniczny rock'n'roll czerpiący z dokonań Elvisa, typowe harmonie, zmiany tempa i zagrywki. Wokal z odpowiednim pogłosem, organy Hammonda, saksofon (fajne klasyczne rockowe solo). Trochę dziwny jest ten elektroniczny bas, ale można się po chwili przyzwyczaić. Całkiem niezły numer. Jako jedyny może nadawać się na imprezę. Chociaż tak na koniec imprezy, to cała płyta może być. Tekst opowiada o chęci powrotu do szkoły (ja, ze swoimi osiemnastoma latami, nie mogę sobie tego wyobrazić), rozczarowaniu dorosłością i niechęci do pracy (O! Tu się zgodzę!!! :-) ).
"Outside Of This (Inside Of That)" (9/10). Kołysanka. Spokojny, delikatny i usypiający, ale bardzo ładny. Jak zwykle to co zawsze: klawisze i wokale. Nie bardzo wiem, cóż więcej o nim mogę napisać...
Płyta jest świetna, ale większości się nie spodoba. Na pewno fani Vangelisa, Andersona, muzyki klawiszowo-elektronicznej (ambitnej!, a nie techno-łupanki) to chwycą. A może ktoś na co dzień słuchający ciężkich rzeczy też się skusi... Dwa genialne kawałki, kilka którym niewiele brakuje do tamtych, jedna wpadka. Trudno jest mi tę płytę ocenić. Przyzwyczaiłem się do płyt metalowych, przy których wątpliwości raczej nie mam.