zaloguj się | nie masz konta?! zarejestruj się! | po co?
rockmetal.pl - rock i metal po polsku sobota, 23 listopada 2024

recenzja: Vader "Tibi Et Igni"

13.07.2014  autor: Megakruk
okładka płyty
Nazwa zespołu: Vader
Tytuł płyty: "Tibi Et Igni"
Utwory: Go To Hell; Where Angels Weep; Armada On Fire; Triumph Of Death; Hexenkessel; Abandon All Hope; Worms Of Eden; The Eye Of The Abyss; Light Reaper; The End
Wykonawcy: Peter - wokal, gitara; Marek "Spider" Pająk - gitara; Tomasz "Hal" Halicki - gitara basowa; James Stewart - instrumenty perkusyjne
Wydawcy: Nuclear Blast Records, Warner Music Poland
Premiera: 30.05.2014
Subiektywna ocena (od 1 do 10): 10

Dłuuugo wycierałem własne nasienie z twarzy po wnikliwej analizie "Tibi Et igni", oj długo. Tym razem to nie tylko to, że jestem fanem Vader, kocham ten zespół, mam wszystkie płyty, EP, bootlegi, mini i czego by Peter nie zaryczał, to już mi stoi. Po przesłuchaniu dziesiątego długograja ongiś Olsztynian jestem po prostu szczęśliwy jak dziecko, któremu mama kupiła karabin na odpuście. Pisząc tę recenzję, nie muszę uciekać się do naginania rzeczywistości, masturbowania się sentymentami i zatrudniania niekwestionowanej 30-letniej legendy zespołu do sztucznego lobbowania w jego interesie. To nie jest tekst z cyklu - zajebiste, bo Vejda, lub hej Robinie z Behemoth na glebę. Wielu by oczekiwało takiego oczywistego "wymiotu", lecz nic z tego. Tutaj jest bowiem "ten Vader" i "ta muzyka". Odpalając "Dla Ciebie i Ognia" zawadzam zębami o sufit niczym za czasów piekielnych "De Profundis" czy "Black To The Blind" (choć to już nieco inne dźwięki) i w ogóle nie mam czasu na myślenie o tym całym okołomuzycznym pierdoleniu. Znów jest rok 95 i wiem, że coś takiego, jak konkurencja dla Pana Gwiazdy śmierci nie istnieje. On (oni) grają w swojej własnej lidze śmierć metalu, co ciekawe - wciąż wysoko ocenianego przez zagranicę, a u nas (też jak za starych czasów) opluwanego za chuj wie co. Ale do rzeczy.

Podoba mi się, że nikt nie przegrzewał tego wydawnictwa zanim się ukazało. Nie było tym razem raportów ze studia, ziewających jap braci Wiesławskich, relacjonujących rutyniarsko o przeżyciach związanych z kręceniem gałką w lewo i prawo, lub wynurzeń muzyków w stylu "jesteśmy tym razem najlepiej przygotowani, kupiliśmy sobie nowe wiosło, hej James Stewart - puknij w ten fajny talerz, a to nasza najlepsza płyta, bo to o czym śpiewamy, to nowy Koran, Biblia, podręcznik Tatarkiewicza w jednym dla upadłej młodzieży". Tego typu rzeczy były fajne parę lat temu, obecnie każdy w to się bawi, więc mnie osobiście takie banialuki już nie robią, a w przypadku, gdy efekt finalny mija się z zapowiedziami, wręcz wkurwiają.

Tak więc "Tibi Et Igni", jak na nasze standardy wydawnicze, pojawiło się w miarę po cichu. News na stronie, parę zdjęć Petera, na których wygląda niczym długowłosa, "krótsza" wersja Roba Halforda i mini "Go To Hell", po którym w zasadzie nic prócz stwierdzenia - "Vader i czy to przypadkiem nie zaginiona w kniejach wersja okładki 'Jump In The Fire' 'Tallicats z 84" - nie dało się napisać. Podobnie z towarzyszącą premierze płyty biografią zespołu autorstwa Pana Luxa "kiedyś metala" Occulty, na którą czekałem od przynajmniej 7 lat. Znów napiszę - radocha tym większa, bo i jedno, i drugie wydawnictwo dają radę, i to jak.

Skupmy się jednak na "Tibi Et Igni". Rzecz jasna od chuja tutaj typowych, vaderowych patentów. Sam początek wizyty w piekle w postaci nomen omen "Go To Hell" to oldskulmadafaka made in Wiwczarek. Paradoks - bo kawałek wymościł Marek Pająk, ale cóż, wchodzące po patetycznym intro, potężne riffsko tylko udowadnia, że "Spajdermen" tę kilkuletnią unitarkę przeszedł wręcz wzorcowo. Prosta, szybka, thrashowa pała leje po ryju, aż miło, także nabijaniem Docenta... ech, no tak... tzn. Dżemza Stewarta. Gdyby ktoś pytał, 666 z kolei perkusista w historii Vader, z wszystkich następców legendarnego Doca, najbardziej stylem zbliża się do jego unikatowego nepierdalania, łączącego siłę, prostotę, prędkość i znakomite wyczucie klimatu muzyki zespołu. Rewelacja! Za ciosem podąża też klasyczny "Where Angels Weep", który tempem spokojnie mieści się w ramach kanonu takiej "Litany". Blast blasta pogania, trochę znanych z "Welcome To The Morbid Reich" skrzeków i rozgrzewka długodystansowca gotowa.

"Armada On Fire" brzmi jak brakujący element przykrótkiej w porównaniu z imponującym ponad 40-minutowym trwaniem "Tibi Et Igni" - "Black To The Blind". Dalej, kto nie myje radarów od 30 lat i nie wie, że podstawą istnienia Vejda jest twórczość Slayer, z pewnością pomyli "Triumph Of Death" z "Necrophobic" lub "Reign In Blood". Czy z tego można jednak czynić zarzut? W tym momencie większość nażartych wszelakimi premierami ziewnie, popuka się w baniak i pobiegnie poszukać kolejnych rozwojowych produkcji, by być smart, wajz, trendy i modern talking. No to pa pa, stracicie swoiste vaderowe novum w postaci "Hexenkessel" - gdzie, w końcu, Peter we współpracy z Pająkiem wypełnia pozdrowienia z wkładki "De Profundis" sprzed 20 niemal lat, serwując danie zarówno dla amatorów kultu death, jak i black. Intro przywodzi na myśl "This Is The War", a potem po śmierć - thrashowych schodkach wbiega prawdziwe mardukowe piekło cyrkularek, by dobić heavymetalową solówką a'la Esqarial. Dla mnie bomba, przy tym mięso koncertowe, ciary na plecach i gwarancja moshu na misteriach. Wyciszenie pod koniec kawałka, uderzenia dzwonu, melorecytacja i wchodzący zaraz atak Peterowego "Yeeeeeeeahhhhhhh!!!", to czysta moc Panie Jezu. Chwilę potem doczekuję się i ja... kontynuacji pamiętnego "Reborn In Flames", tutaj pieszczotliwie ochrzczonego mianem "Robactwa Edenu", w którym roją się apokaliptyczne wycia gitar, solowe wiertary Pietrka, popisy Spidera i firmowe, riffowe "przeczołgiwacze".

Już na tym etapie ze spokojnym sumieniem wystawiam płycie maksa, ale Vaderowi wciąż mało, a rolę docinaczy, czy lepiej - dojebywaczy słuchacza, pełnią tutaj: chyba najbardziej rozbudowany w twórczości zespołu, miażdżący jaja patosem i nietzscheańskim przesłaniem "The Eye Of The Abyss" oraz finał pt. "The End", który jednak końcem się nie kończy, że tak powiem (patrz tekst). Ale po kolei. Pierwszy z wymienionych to rzecz, o którą nigdy Wiwczarka bym nie posądził. Katedralne intro (po raz enty Siegmar aus Vesanija), kroczące wejście, doskonale spasowanych esqarialowo - vaderowych wynalazków i ostatecznego napierdolu, wprost wyrywają z butów, czyniąc z tych 6 minut wielobarwny - jak na "deathkriegsmachine" - orgazm. Co przesłuchanie, to nowe doznania. Podobnie "The End", tuptający rytmami "Kingdom" czy "Revelation Of The Black Moses", gdzie bez dwóch zdań słychać echa kolejnej młodzieńczej fascynacji Petera, czyli Judas Priest. Może Vader mieli kiedyś taka płytę "The Beast", ale czegoś takiego na pewno nie (cover z "Reign Forever World" się nie liczy).

Do muzycznego dania głównego dodajmy jeszcze znakomitą okładkę mistrza Petagno, na której i tym razem dzięki Panu nie zabrakło "oka strażnika" i mamy komplet. "Tibi Et Igni" to po prawdzie najbardziej zamaszysty materiał w dziejach Vader. Prócz dobrze znanego i kochanego miotania ofiarami w rytm thrash deathu, Generał dopuścił do głosu nie tylko innych muzyków (Marek Pająk), ale dał też upust swoim słabostkom spoza tzw. kanonu, co do klasycznego szlachtowania wpuściło masę powietrza. Płyta brzmi potężnie, jest niesłychanie witalna, a dzięki zastosowanym, choć dobrze znanym, smaczkom (nie chodzi mi tutaj o legendarną studencką wędlinę) - niesłychanie atrakcyjna w odsłuchu. Ja nie mam więcej pytań, mnie to po prostu rozpierdala. Jeżeli miałbym się do czegoś przyczepić, to może do Nuclear Blast i Warner Polska, którzy podstawową wersję wydawnictwa opatrzyli tak chujową, ubogą wkładką, że aż wstyd, biorąc pod uwagę jakość materiału. Okładka jak najbardziej mistrzostwo planety, ale w środku prócz kilku fajnych, lecz dobrze znanych ze strony internetowej zdjęć - syf, kiła i mogiła. Nie każdy musi przecież połasić się na wypaśne digi czy inne "limited do cztery kopie 55 dekagram vinyl edition". "Tibi Et Igni", z uwagi na swoistą eklektyczność (death, thrash, black, heavy), z pewnością zaspokoi oczekiwania nie tylko fanów Vader, ale też tych do tej pory niezwiązanych z muzyką zespołu, którzy nie będą szukać wydań specjalnych. Tych może zniechęcić taka co by nie było - olewka. To co? Ocena chyba jest jasna. Klasyk, gruuuuby klasyk, na wiele przesłuchań.

Komentarze
Dodaj komentarz »
re: Vader "Tibi Et Igni"
Jacek z Wawy (gość, IP: 89.71.133.*), 2014-07-14 10:28:44 | odpowiedz | zgłoś
Bardzo dobra płyta.
re: Vader "Tibi Et Igni"
Nekromantikk (gość, IP: 178.21.136.*), 2014-07-14 08:48:36 | odpowiedz | zgłoś
Ja tam ciągle leżę na łopatkach i wcale nie mam ochoty się podnosić. Brzmienie rozwala, kawałki kładą, a poziom hitu plasuje się gdzieś w okolicach Litanii. Może to i prawda, że życie zaczyna się w okolicach 50.
re: Vader "Tibi Et Igni"
Szamrynquie
Szamrynquie (wyślij pw), 2014-07-13 21:11:24 | odpowiedz | zgłoś
Świetnie się tej płyty słucha. Nie ma żadnego kawałka zrobionego na przysłowiowe odpierdol się. Jedynie "The End" nie podchodzi mi jako całość (bo udane momenty ma jak najbardziej). najlepsze kawałki jak dla mnie to "Hexenkessel" i "Worms Of Eden". Wnętrze książeczki może faktycznie nie powala ale gówniane też nie jest. Kruczy nie napisałeś, że bas bardzo dobrze słychać ;)
Z nieco innej paki - mam nadzieję, że Vader nagra jakąś koncertówkę albo DVD w tym składzie bo ekipa jest mocarna
re: Vader "Tibi Et Igni"
Megakruk
Megakruk (wyślij pw), 2014-07-13 22:05:14 | odpowiedz | zgłoś
cytując klasyka - bass w Vader to nie najważniejszy element.... :
re: Vader "Tibi Et Igni"
minus
minus (wyślij pw), 2014-07-26 10:51:02 | odpowiedz | zgłoś
i jest to chujowe podejście. Kolejny absurd wymyślony zapewnie przez Najlepszego Menago Wszechświata
Zacna płyta
afcmkn (gość, IP: 78.10.124.*), 2014-07-13 20:32:09 | odpowiedz | zgłoś
Echa... black to the blind i litany aż nadto słyszalne i to jest zacne.
re: Vader "Tibi Et Igni"
binadra
binadra (wyślij pw), 2014-07-13 19:58:28 | odpowiedz | zgłoś
The End to chyba mój ulubiony kawałek z tej płyty. Tyle lat na scenie a na Vadera zawsze można liczyć.
re: Vader "Tibi Et Igni"
hellmadness
hellmadness (wyślij pw), 2014-07-13 19:00:32 | odpowiedz | zgłoś
Piejesz zachwyty Kruku, a płyta bardzo niespójna - każdy kawałek z innej (sic!) parafii. "Welcome.." było lepsze, o klasykach ehh... Ale przymulonego Adama Hooda i tak biją na głowę.
...
8
Starsze »

Oceń płytę:

Aktualna ocena (395 głosów):

 
 
74%
+ -
Jak oceniasz płytę?

Materiały dotyczące zespołu

- Vader

Lubisz tę plytę? Zobacz recenzje

Behemoth "The Satanist"
- autor: Megakruk

Judas Priest "Redeemer of Souls"
- autor: Damian Mączyński

Decapitated "Blood Mantra"
- autor: Szamrynquie

Motorhead "Aftershock"
- autor: Mikele Janicjusz

Black Sabbath "13"
- autor: Dominik Zawadzki

Napisz recenzję

Piszesz ciekawe recenzje płyt? Chcesz je publikować na rockmetal.pl?

Zgłoś się!
Na ile płyt CD powinna być wieża?