- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Vader "Solitude in Madness"
Przeprowadzając prawie równo dekadę temu wywiad z liderem Vader na okoliczność piętnastolecia wydania legendarnej "De Profundis", zadałem mu pytanie: "45 lat na karku. Wciąż przed pierwszym zawałem?". Peter, jak to Peter, odpowiedział, że zawał mu nie grozi, a że mija 10 lat od tamtej chwili, a Vader wciąż z równą mocą koncertuje i wypuszcza płyty z regularnością zegarmistrza, co dwa lata przypominając o sobie a to wznowieniem, a to epką lub pełnym albumem, wypada stwierdzić: nie rzucał słów na wiatr, względnie - nie pierdolił.
Tym razem zarobiony Czołg Generała postanowił przypomnieć o sobie w nomen omen Święto Pracy. Nie na "robolstwie" jednak opiera się strategia marketingowa tej płyty, a mam wrażenie na datach rocznych. "Solitude In Madness" atakuje odpowiednio w 20. roku od wydania przesławnej "Litany" i ćwierć wieku po premierze "De Profundis", przez zdecydowaną większość fanów uważanych za najlepsze rzeczy Vader. Nikt tego nie ukrywa. Skojarzenia nawet niedowidzący i niedosłyszący wymaca jeszcze przed zapuszczeniem muzyki, choćby na podstawie dwóch danych. Czas trwania 29 minut. Okładka made by Wes Benscoter. Czy to wystarczy, żeby - prócz hołdowania - znów jakościowo deptać po piętach tamtym klasykom?
Wisława Szymborska gardłem Maanamu twierdziła, że "nic dwa razy się nie zdarza i nie zdarzy. Z tej przyczyny zrodziliśmy się bez wprawy i pomrzemy bez rutyny". Mimo iż Vader zdaje się przeczyć tym dosłownie i bezkontekstowo rozumianym tezom, bo od pierwszej oficjalnej płyty brzmieli jak profesjonalni wyjadacze, a co do rutyniarstwa, to taki zarzut pojawia się przy okazji ich każdej kolejnej odsłony, przynajmniej od premiery "Revelations". Gdyby wyceniać materiał na podstawie tylko tych dwóch cech, czyli wprawy i rutyny, to "Solitude In Madness" w żaden sposób nie odstaje od tytułów, do których nawiązuje, i zwyczajnie napierdala z niego staroszkolny, wejderowy śmierć metal, ze zdecydowanie mniejszą ilością odwołań do thrash i heavy, niż miało to miejsce na kilku poprzednich wydawnictwach (no dobra, z wyjątkiem katowskiego wręcz "Emptiness"). Smaczkowy klawisz intr gdzieś wyparował, za to przeważa esencja stylu Wiwczarka, czyli masa odwołań i autocytatów w warstwie riffowej i fundowanych galopadach perkusyjnych.
Miażdżący "Shock And Awe", prócz fragmentów skrzeczanych wokali, jest bratem bliźniakiem "Wings" wiadomo skąd. "Incineration of Gods" z kolei to combo o ryjach "Silent Scream" i "Of Moon Blood Dream And Me". "Sanctification Denied" leje motorycznymi zagrywkami "Blood of King", podbitymi rytmami "North", a taki "And Satan Wept" każe dwa razy sprawdzić odtwarzacz, czy to nie przypadkiem jakiś remaster "Reborn In Flames". Sentymentalną stawkę uzupełniają "In A World of Hurt", tfu... przepraszam, znów się zapomniałem, "Stigma of Divinity" i wkomponowany pięknie cover Kwasów - "Dancing In The Slaughterhouse". Uzupełniają? Przecież to nie koniec płyty, skoro zostaje na niej jeszcze "Bones", ale o tym w podsumowaniu.
Nie bez przyczyny zabawiłem się w taką tytułową wyliczankę odnośników i nawet nie chodzi tutaj, by sobie ułatwić opisanie materiału. Jestem świadom, że mamy rok 2020 i dla wielu, którzy nie dorastali w czasach największych tryumfów Vader, będzie to najwyżej jakiś nie do końca zrozumiały ciąg kodów i szyfrów, ale podejrzewam, że Wiwczarkowi także o taki efekt tym razem chodziło. "Solitude In Madness" to krążek dla ludzi, którzy w latach 95 - 2000 obsrywali się w ekstazie, wyczekując każdego znaku muzycznego życia tego zespołu. Po tylu latach kariery wciąż możesz pójść z sondą uliczną przez dowolny stadt w kraju, przepytując ludzi pod czterdziestkę i dalej, jaka płyta Vader najlepsza i usłyszysz to samo czołobitne i w różnych konfiguracjach: "Litany - De Profundis - De Profundis - Litany, no i oczywiście Docent". Sporo młodsi rzecz jasna kojarzą Vader, ale mam wrażenie bardziej jak Smoka Wawelskiego, który wciąż niby zieje gazem pod Wawelem, ale w zasadzie jest tylko rzeźbą, odlewem, znakiem firmowym, przy którym warto sobie zrobić samojebkę. Ponoć wszyscy niby są potrzebni i każdego szkoda, ale żal mi trochę tego pokolenia, bo nigdy nie było mu pisane zaznać tej atmosfery czadu i podniecenia, która towarzyszyła ekipie Generała podczas otwierania wrót świata na nasz ukochany, rodzimy death te ćwierć wieku temu i wcześniej.
"Solitude In Madness", choć stworzona w 2019 r., z premedytacją wychodzi w okolicach okrągłych rocznic premier nieśmiertelnych klasyków Vader, aspirując do miana akademii powtórek ze świetlanych czasów tej muzyki. Malkontenci powiedzą: "i chuj, znów to samo, ile można". Jak dla mnie można tak długo, póki brzmi i gra to odpowiednio, a ta płyta od pierwszego do przedostatniego numeru zabija żywiołem, konkretem i nie odegraniem, a przeciwnie - realnym odświeżeniem historii. Nie mam wrażenia brania udziału w pokazie z jakimś odmalowanym trupem podłączonym do prądu, przeciwnie, wciąż chce mi się machać banią i nieistniejącymi włosami, jak przed wojną.
Nie żeby płyta nie miała wad. Pierwsza, to już nawet nie rzecz gustu, ale oczywisty błąd strategiczny Generała, czyli zakończenie wypełnionej szaleńczym napierdalaniem tracklisty takim średnio szybkim, rozwlekłym "Bones" - głową, o którą skróciłbym te 29 minut. Druga? Znów prawie ta sama produkcja. Zaraz, czekaj, przewiń, przecież "Solitude In Madness" nie nagrywali Wiesławscy w "Hertzu", tylko Atkins w "Grindstone". Niby tak, ale nie wiem, jak to zrobili, że trzeba się wsłuchać kilkanaście razy, poszukując istotnych różnic, a nie wszyscy są na tyle zdeterminowani. Szczególnie (tutaj już raczej wkracza do akcji gust) nie pasuje mi znów brzmienie perkusji. Chudzielec Stewart dwoi się i troi, wykręcając docentowe tempa za garami, ale wciąż brak temu masy, jaką wraz z Peterem wyciągnął np. Łukaszewski w "Red Studio" Gdańsk na "Revelations", jak dla mnie najlepiej brzmiącej płyty w historii tego zespołu.
Gdyby nie te dwie rzeczy, byłby maks, a tak muszę silić się na obiektywizm, czego w tym wypadku nienawidzę, bo to i tak najlepszy Vader od prawie dwudziestu lat. Serio.
W najnowszym Vader słychać również, że to Vader, więc nie rozumiem jak można docenić tylko tę jedną płytę dyskredytując pozostałe.
Nie rozumiem też idei odświeżania Despair i Emptiness, kiedy na EPce był znacznie lepszy Grand Deceiver.
Najgorszy z tego wszystkiego jest Sanctification Denied, który brzmi jak marny autoplagiat Blood of Kingu, za którym i tak nie za bardzo przepadam. Naprawdę ciężko było wymyślić coś bardziej oryginalnego? Rozumiem odwołania do przeszłości, ale szanujmy się.
Incineration of the Gods z kolei za cholerę mi nie brzmi jak "combo o ryjach "Silent Scream" i "Of Moon Blood Dream And Me" ", co raczej jakby Peter chciał wymieszać Legion of the Damned and Killing For Recreation Legionu Potępionych w jeden utwór. I o ironio, obok And Satan Wept i Shock And Awe to jeden z najlepszych utworów na płycie.
I skąd w And Satan Wept te odwołania do Reborn In Flames?
Produkcja jest... badziewna. EPka brzmiała znacznie bardziej wyraziście, tutaj wszystko jest jakieś schowane i bez energii. Coś jak Humanicide w porównaniu do Dream Calls for Blood czy The Evil Divide.
The Empire miał o wiele więcej charyzmatycznych kawałków. No Gravity, The Army-Geddon, Iron Reign, Prayer To The God of War, Tempest, Feel My Pain, Angels of Steel... Może dlatego, że cała płyta nie była tylko szybkim napierdalaniem? Nie wiem, choć się domyślam...
Materiały dotyczące zespołu
- Vader