- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: United States Of Mind "Silver Step Child"
United States Of Mind to side-project panów z zespołu o nazwie Balance Of Power. Taką informacją uraczył mnie na wstępie newslettera wydawca. Nic mi to nie mówi, ale trudno. Sam wydawca określa tę muzykę jako rock - i chyba słusznie.
Jak można się domyślać, kapela powstała w 1997 roku, choć pewien być nie mogę - jest to jedyna data podana w biografii. Niestety, nie przeskoczę bariery braku informacji...
USM to Tony Ritchie (wokal/bas), Pete Southern (gitary) i Lionel Hicks. Słychać, że są to zawodowcy, ale tylko rzemieślnicy - trudno mi nazwać ich artystami. Produkował materiał niejaki Dennis Ward z Pink Cream 69, co można by uznać za swoistą rewelację, gdyby nie...
Właśnie: tu pierwsza uwaga krytyczna. Może się czepiam, ale produkcja nie jest dla tej muzyki najlepsza. Przede wszystkim zaskoczyło mnie, że na okładce wymieniony jest perkusista. Bębny brzmią, jakby grał automat (fakt - zaprogramowany na poziomie Samaela, ale jednak automat). Najwyraźniej przy nagrywaniu garów panowie podłączyli się do całej masy elektroniki, co dało, niestety, taki efekt. Nawet blachy gadają elektronicznie. W Samaelu mi to nie przeszkadza - tu tak. Oprócz garów można się przyczepić do wszystkiego - klawisze brzmią jak z trackera, wiosła - dobrze, ale tylko, jeżeli grają unisono z basem... To jest jedyny aspekt brzmienia, który mnie satysfakcjonuje. Natomiast dobrze jest wykonany miks - wszystko jest czytelne i z tego punktu widzenia dobrze się płyty słucha.
Co do samej muzycznej zawartości płytki - wydawca ma rację. Jest to szeroko pojęty rock w jego cięższej postaci. Pierwsze skojarzenia to Malmsteen, Faith No More, Alice in Chains (szczególnie ze względu na wokale, ale też czasem i grę wioseł), Poison i inne tego typu słodkości. Jeżeli pierwsze trzy skojarzenia można w moich ustach uznać za komplement, to trzecie takim na pewno nie jest.
Niestety, USM nie dostaje do towarzystwa. Nie jest to płyta zachwycająca fajerwerkami technicznymi, harmoniami czy melodyką. To generalnie proste granie w schematach kojarzących się z Zachodnim Wybrzeżem USA, czasem Bay Area (ale to jest dalekie skojarzenie), chwilami niemieckie power/heavy. Silne są wpływy grunge spod znaku Alice In Chains. Wokalista oscyluje między manierą helloweenową i alice'ową.
Przejdźmy do szczegółów. Dwa najostrzejsze kawałki ("Beneath The Low" i "Terrophobiac") zalatują czasem nawet Testamentem (szkoda tylko, że tym z "Ritual", a nie "Souls Of Black"). Pojawiaja się też jednakże nieznośny power metalowy, czy glam rockowy różowy lukier, który sprawdza się może w Poison, Bon Jovi, Def Leppard, czy Helloween, ale nie tu. Takimi są kawałki: "Believe It Or Not", "It's All Over Now". Ten ostatni utwór zabił mnie jednak klimatem jak z piosenki dla dzieci. Takich dziwnych, moim zdaniem, pomysłów jest więcej: refren w "The Time Of Our Lives" dochodzi do granic popu, wspomniany przed chwilą "It's All Over Now" podjeżdża Brianem Adamsem, czasem pojawia się nawet wrażenie, że panowie nasłuchali się kiedyś Queen... Z kolei "The Weird And The Wonderful" pachnie chwilami The Cult, a wokale i gitary z początku utworu można porównać z "Black Hole Sun" Soundgarden - a efekt tego porównania może być ciekawy... Mógłbym tak kojarzyć bez końca, na każdy kawałek przypada kilka odniesień.
Jak widać z powyższych wyliczeń, nie jest to muzyka oryginalna. Cały czas nachalnie wciskają się do głowy skojarzenia, w żadnym momencie nie miałem wrażenia, że USM wpadli na coś nowego. Odtwarzają tylko schematy z wymienionych kręgów, łącząc je najprościej, jak się da. Nie mieszając ze sobą, a właśnie łącząc np. tak: klimat z Soundgarden - przejście w power metal - zakończenie Brian Adams. Nic więcej. Nie tworzą w ten sposób żadnej nowej jakości, a i, moim zdaniem, oryginały nie byłyby zachwycone poziomem tego odtwarzania.
Właściwie chciałem ich ocenić na 5. Ale warsztat (szczególnie sprawnie - tylko sprawnie - grane solówki) i ogólne wrażenie podbiły trochę ocenę. Tego jednak nieźle się słucha jadąc samochodem, sprzątając mieszkanie albo siedząc przy kompie. Tyle, że po piątym razie miałem dość i chyba nie będę chciał do tego wracać. Jeżeli ktoś jest maniakiem takiego grania, spodoba mu się na dłużej. Ja... nie jestem, więc...