- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: UFO "Misdemeanor"
Czy to naprawdę jest UFO? Przyglądając się liście muzyków, biorących udział w tworzeniu tej płyty, nieprzypadkowo nasuwa się skojarzenie z płytą "Seventh Star" grupy Black Sabbath. W obydwu przypadkach niejeden mógłby pokręcić głową z niesmakiem, że osamotniony lider wykorzystuje uznaną markę, firmując nią solową płytę... No, w przypadku UFO przynajmniej powrócił Paul Raymond, ale to akurat nie jego tu najbardziej brakowało... Jak więc poradził sobie pan Phil Mogg plus znalezieni-naprędce-po-świecie muzycy? Ocena nie wypada najkorzystniej - gitarę w ręce chwycił japoński(!!!) gitarzysta o groteskowym wyglądzie wymalowanej laleczki, radzący sobie z instrumentem cokolwiek średnio... Słuchając go ma się wrażenie, że starał się rozwijać wyłącznie w kierunku szybkiego przebierania palcami po gryfie silnie przesterowanej gitary i zaniedbał edukację muzyczną we wszelkich innych kierunkach, a i technicznie za Schenkerem i Chapmanem pozostaje daleko w tyle. Żeby jednak nie ograniczać się tylko do krytyki, przyznać trzeba, że kilka riffów wyszło mu nawet całkiem ciekawie...
Kompozycje na płycie zdominowane są przez keyboardy, jak nigdy dotąd, gitara Tommy'ego popiskuje raczej jakby w tle, a klimat utworów zdominowany jest przez to, do czego UFO nieuchronnie zmierzało na poprzednich płytach - piosenki, piosenki - fajne, skoczne, radosne, pełne chórków i potwornie kiczowate. Tak przynajmniej jest z początku - pierwsze cztery utwory aż zlewają się ze sobą i każą zatykać uszy prawdziwemu fanowi hard rocka, który zęby łamał na "Phenomenonie", "Lights Out", "Obsession"...
Fan ów jednak odżywa nieco na utworze piątym - "Meanstreets" to już poprawny ufowski rocker, choć i tu dużo hasają klawisze... Jeszcze większą nadzieję przynosi utwór szósty - świetny riff, klawisze wyraźne, ale tworzą wyjątkowo korzystny klimat. Przychodzi wokal Mogga i radość wzrasta - podniosły, pełen mocy śpiew dopełnia korzystnego wrażenia. "Name Of Love" to prawdziwa perła płyty, kto wie, czy nie najjaśniejsza...
I dalej byłoby naprawdę nieźle, gdyby nie wyjątkowo kiepska ballada "Dream The Dream". Korzystne wrażenie robi znowu mocny, rockowy "Blue" (jednak i bez przesteru da się grać, panie Japończyku?), no i przede wszystkim świetny finał płyty. "Heaven's Gate" to zadatek na czołówkę najlepszych hitów UFO, gdyby nie znów przesadnie wyeksponowane syntezatory. Całości broni jednak niezawodny jak zwykle Mogg, bardzo przyjemnie rozdzierając gardło w refrenie. Tylko żeby jeszcze ten Tommy M tak strasznie nie plumkał w solówce...
W efekcie na najlepszy utwór płyty wyrasta zamykający album "Wreckless", w którym jako jedynym chyba słychać dawne, świetne UFO, które wszyscy tak kochamy. Spokojny, balladkowy początek, pięknie i lirycznie śpiewany przez Mogga, po "ufowsku" rozpędza się w rockowe szaleństwo. Wreszcie nad klawiszami dominuje "szarpiąca" gitara, wreszcie Mogg przestaje bawić się w wyśpiewywanie chwytliwych melodii, a i solówka aż tak nie drażni...
Album UFO, którego jedynie połowa jako tako się broni, a połowa jest niemal do wyrzucenia, nie może zachwycić żadnego, nawet najwierniejszego fana latającego spodka. W roku 1985 okres jego upadku zdawał się sięgać apogeum. Ciekawe, czy ktoś jeszcze wierzył w lepsze czasy dla tych muzyków...?
Materiały dotyczące zespołu
- UFO