- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Two "Voyeurs"
"Voyeurs" to pierwsza płyta zespołu Two, którego liderem jest wokalista Rob Halford. Ten łysy, stary facet przede wszystkim znany jest ze śpiewania w Judas Priest (przez prawie 20 lat). Po odejściu założył zespół Fight i nagrał z nim parę albumów, ale to nie przyniosło mu wiele satysfakcji (ani pieniędzy).
Nastąpiła kolejna zmiana image'u. Najpierw skóry, ćwieki, łańcuchy, Harleye (Judas Priest), potem szerokie koszule, spodenki oraz nieskończona ilość tatuaży (Fight), a teraz czarny ubiór (ale nie skórzany!), podcieniowane oczy oraz krótko przystrzyżone wąsy i bródka. Naprawdę, trudno się przyzwyczaić. Zmienia się także sposób śpiewania, ale przede wszystkim gatunek muzyki. Ale może od początku.
Producentem płyty jest Trent Reznor, za którym nie przepadam - nie byłem pewien, czy warto krążek kupić. Wszelkie obawy i wątpliwości "rozwiał" pierwszy kawałek "I Am a Pig" (promowany teledyskiem nieco obscenicznym). Ostre riffy, zmiany tempa i melodyjny głos Roba. Nie są to już deklamacje z Fight, ale wyćwiczony i wyrobiony śpiew. Do wokalu w stylu Judas Priest jest niestety bardzo daleki. Elektroniczne dźwięki ledwo słyszalne w "I Am a Pig", których się najbardziej obawiałem, pojawiły się już w drugim kawałku. Wszystko tam jest zelektryzowane, nawet wokal. Utwór jest nudny i najgorszy na krążku.
Kompozycje od 1 do 5 są najmocniejsze, gitary ostro w nich pracują, co jakiś czas przerywają je spokojniejsze fragmenty. Zwłaszcza "Leave Me Alone" przypadł mi do gustu. Uważam, że to zdecydowanie najlepszy kawałek na płycie. Z kolei "If" określiłbym mianem "najdziwniejszego". Łączy on spokojny i melodyjny śpiew Halforda z klimatami w stylu... Prodigy. Dla mnie jest to polewanie czekolady ketchupem. Zupełnie inne są natomiast utwory 7, 8 i 9. Refren "Hey Sha La La" to prawie Nirvana. Głos Roba brzmi tu trochę podobnie do głosu Cobaina. Najbardziej zaskoczył mnie "Deep in the Ground" i "Wake Up", mogłyby być z powodzeniem zaśpiewane przez Oasis lub tych innych naśladowców Beatlesów. To już nie metal. "Bed of Rust" to "mrocznawy" kawałek, w którym napięcie cały czas narasta, narasta i... nagle się urywa. Może nie dosłownie "urywa", ale wydaje mi sie, że to nie jest skończony utwór.
Trudno to wszystko ocenić. Zaliczyć do jakiegokolwiek stylu muzycznego jeszcze trudniej. Dużym minusem jest rażąca schematyczność. W większości utworów mamy zwrotkę, refren, zwrotkę, refren, krótki przerywnik (zazwyczaj nędzne solo albo jakieś efekty elektroniczne), refren, koniec. Pozostałe piosenki "urozmaicone" są np. refrenem na początku lub różną ilością refrenów na końcu. Mimo że nie jestem fanem sampli, komputerowych rytmów i wstawek, automatu perkusyjnego, prymitywnych solówek gitarzysty, to muszę przyznać, że dobrze się tego albumu słucha. Piosenki, mimo braku świeżości i polotu, są melodyjne. W końcu... przecież to Rob Halford!
PS: Jeśli ktoś chce poznać prawdziwe możliwości tego niezwykłego wokalisty, polecam płytę "Sad Wings of Destiny" Judas Priest.
Materiały dotyczące zespołu
- Two