- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Tristania "Rubicon"
Wydawać by się mogło, że dla zespołu, który w ciągu 13 lat działalności tylko raz splamił się nagraniem nowej płyty w tym samym składzie, w którym nagrywał poprzednią, nawet odejście uwielbianej przez fanów sopranistki Vibeke Stene nie stanie się impulsem do przeprowadzenia rewolucji w muzycznym wizerunku. A jednak! Wraz z ogłoszeniem personaliów nowej wokalistki, którą okazała się być pochodząca z Sardynii Mariangela Demurtas, członkowie norweskiej Tristanii zapowiedzieli przełomowe zmiany, równe co najmniej tym, które towarzyszyły przekroczeniu granicznej rzeki Rubikon przez pewnego rzymskiego dowódcę. "Kości zostały rzucone" dokładnie 25 sierpnia 2010 roku wraz z wydaniem szóstego studyjnego albumu Norwegów.
Rzeczone kości potoczyły się jednak starymi koleinami, wydeptanymi już przez Tristanię na poprzednim albumie, a na domiar złego pełnymi śladów innych, podobnie grających zespołów. Zawarty na nowej płycie materiał to tak naprawdę łatwa i nawet dość przyjemna dla ucha eksploatacja muzycznych terenów, na które Norwegowie zapuścili się już nagrywając w 2007 roku bardzo dobre "Illumination". Jednak to, co na tamtym albumie brzmiało jeszcze świeżo i porywająco, na "Rubikonie" przeistoczyło się w zużyty schemat, który kazał Norwegom zarejestrować dość ograny materiał, składający się z najwyżej pięciominutowych, rzadko wychodzących poza klasyczną zwrotkowo-refrenową strukturę piosenek. Wbrew szumnym zapowiedziom, proporce Tristanii nie zalśniły więc na żadnym nieodkrytym wcześniej brzegu muzycznego Rubikonu. Norwegowie wciąż wolą pluskać się w swojej własnej, bezpiecznej zatoczce, która niestety coraz bardziej zatapia się w mule wtórności.
Próżno nawet na "Rubikonie" szukać tej energii i świeżego spojrzenia, które mogłaby wnieść do zespołu nowa wokalistka. Popularne wśród niektórych grup fanów kreowanie energicznej i przebojowej Mariangeli na całkowite przeciwieństwo chłodnej, wyniosłej Vibeke nie bardzo odpowiada rzeczywistości. Głosy obu pań różnią się oczywiście barwą i skalą, ale odpowiedzialni za kompozycję członkowie zespołu zrobili niewiele, by ułatwić pani Demurtas odcięcie się od stylu poprzedniczki. W efekcie pojawiają się jeszcze na "Rubikonie" linie melodyczne wyraźnie pisane z myślą o charakterystycznym, lirycznym śpiewie Vibeke (początek "Illumination", "Amnesia"). Na szczęście obdarzona prawdziwym włoskim temperamentem Mariangela radzi sobie z nimi - i nie tylko z nimi - zaskakująco dobrze, choć bez rewelacji. Może dlatego długie fragmenty nowej płyty zostały zdominowane przez męskie wokale, za które na "Rubikonie" odpowiada naprawdę mocny duet: jak zawsze brzmiący ponuro i przejmująco Osten Bergoy (tym razem jako muzyk sesyjny) oraz niezwykle wszechstronny Kjetil Nordhus (występujący już wcześniej na koncertach Tristanii były wokalista Green Carnation).
Nie ma więc rewolucji w kwestii wokali i nie ma też rewolucji w samej muzyce. Norwegowie grają na swym zwykłym wysokim poziomie, najczęściej rezygnując z ewentualnych technicznych fajerwerków na rzecz budowania wyrazistych melodii. Lekkim zaskoczeniem może być co najwyżej tak zdecydowane wysunięcie na pierwszy plan gitar, które "chodzą" tu głośno i energicznie, chwilami nawet bardziej rockowo niż metalowo. Fanów wcześniejszych wydawnictw Tristanii ucieszy za to powrót charakterystycznych partii skrzypiec w wykonaniu Pete'a Johansena, dzięki którym takie utwory jak "Sirens" czy "Amnesia" brzmią ciekawiej i bardziej wyraziście. I tyle, jeśli chodzi o muzyczne rewolucje.
Najmocniejszą stroną wszystkich kompozycji są niezaprzeczalnie... refreny. Wykrzyczane jak w "Patriot Games", podniosłe jak w "The Passing" czy zaskakująco przebojowe jak w "Magical Fix" - wszystko na tej płycie kręci się właśnie wokół nich. Dopracowane, świetnie zaaranżowane, a niekiedy wręcz w ogóle nie współgrające ze zwrotkami, łatwo wpadają w ucho i pozwalają odróżnić od siebie poszczególne kawałki. Właśnie na mocnym, chwytliwym refrenie opiera się otwierający płytę "Year of the Rat" - szybki i lekki, ale poza tym dość schematyczny singiel z ładnie wyeksponowaną partią klawiszy. To samo w nieco łagodniejszym wydaniu mamy w rozkołysanym "Protection" oraz w "Patriot Games" - kolejnym niespecjalnie oryginalnym kawałku zbudowanym wokół drapieżnego refrenu. Świetna produkcja uratowała za to znany z kiepskiego brzmienia na żywo "The Emerald Piper", który jednak ze swoim szybkim tempem i przebojowym refrenem chwilami niebezpiecznie ociera się o pseudorockowe produkcje, które można od czasu do czasu "podziwiać" na antenie MTV.
Niestety, tym razem Tristania najbardziej zawodzi w tym, w czym była do tej pory najlepsza: wzruszających balladach. Próżno na nowym albumie szukać następców pamiętnego "Cure" czy nawet czegoś równie dobrego, jak "Destination Departure" z poprzedniej płyty. Jest za to przeciętny "The Passing" - zbyt rozwleczony i zbyt mało wyrazisty, by wycisnąć ze słuchacza choć jedną łzę. Trochę lepiej ma się "Amnesia", którą na prostą wyprowadzają ciekawe partie skrzypiec i autentycznie wzruszający, bardzo podniosły finał.
Na szczęście są jeszcze na "Rubikonie" nieliczne, ale za to naprawdę dobre utwory, w których słychać prawdziwy talent Norwegów do tworzenia porywających melodii. Przykładem kapitalnie zaśpiewany, bardzo nastrojowy "Exile", który kryje w sobie chyba najpiękniejszy moment na całej płycie ("Burning in water..." - tylko posłuchajcie, jak niesamowicie brzmi tu Mariangela!). Podobnie rzecz ma się z mrocznym i demonicznym "Sirens", w którym znakomicie wyważono męskie i żeńskie wokale. Cieszy też ucho naszpikowany elektroniką, niepokojący "Vulture" z refrenem w bardzo pomysłowy sposób rozpisanym wyłącznie na męskie głosy. Dość ostrożnie można w tym towarzystwie umieścić jeszcze "Magical Fix", trochę dziwny i podejrzanie optymistyczny rockowy utwór, którego jednak nie sposób nie polubić - nawet jeśli z klasyczną Tristanią niewiele ma wspólnego.
I mimo że te naprawdę dobre utwory można tu policzyć na palcach jednej ręki, "Rubikonu" słucha się zaskakująco przyjemnie. Wygląda na to, że zespół takiej klasy jak Tristania potrafi nawet skopiować sam siebie w co najmniej przyzwoitym stylu, a na otarcie łez dorzucić kilka pomysłowych rozwiązań i aranżacyjnych fajerwerków. Tak, jak w ostatnim utworze na płycie, ponad ośmiominutowym i niepoddającym się łatwym klasyfikacjom "Illumination", bez przerwy balansującym na granicy między intensywnym, klimatycznym metalem a prawdziwie heretycką operą. To w tym utworze słychać właśnie tę Tristanię, którą pokochały setki fanów na całym świecie: może i nie wystarczająco przebojową, by wypromować ją w popularnych radiowych stacjach, ale za to grającą piękną i porywającą muzykę, w której słychać coś więcej niż znakomitą produkcję. Uczucia mianowicie.
Dzięki tym kilku naprawdę dobrym utworom nie ma wątpliwości, że po przekroczeniu "Rubikonu" zastęp pod sztandarem Tristanii pojedzie dalej. Tylko... dokąd?