- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Travers & Appice "It Takes A Lot Of Balls"
Zarówno Pat Travers jak i Carmine Appice to panowie znani w rockowym światku. Ekstraklasa to wprawdzie nie jest, ale obaj mocno odcisnęli swoją obecność na wielu płytach i co za tym idzie - w głowach wielu ludzi. Carmine Appice zrobił to choćby dzięki płytom zespołów Vanilla Fudge, Cactus, King Kobra czy Blue Murder, a także dzięki wspólnemu graniu z Rodem Stewartem, Jeffem Beckiem czy znakomitym gitarzystą Tedem Nugentem. Wystąpił nawet gościnnie w roli perkusisty na świetnym albumie Pink Floyd "Momentary Lapse of Reason". Pat Travers natomiast znany jest głównie z działalności solowej. To co łączy obu panów to fakt, że płyty nagrywają od niemal (Travers) lub grubo ponad (Appice) trzydziestu lat, co oczywiście uprawnia do nazwania ich "rockowymi dinozaurami".
Pewnego pięknego dnia panowie spotkali się w studiu i wraz z basistą T.M. Stevensem nagrali płytę "It Takes A Lot Of Balls". I kto wie, może album ten nie będzie to tylko jednorazowym "wyskokiem", ale początkiem dłuższej współpracy, gdyż już w październiku panowie wybierają się w trasę...
Ale wracając do płyty... "It Takes A Lot Of Balls" (piękny tytuł;)) to mocno gitarowy hard rock, chwilami lekko zabarwiony bluesem. Jest rytmicznie, chwilami żywiołowo, konkretnie i raczej dość surowo. Przyjemna, wpadająca w ucho muzyka, osadzona w klimatach lat 70-tych, której bardzo sympatycznie słucha się "w tle" podczas wszelkich innych zajęć. I taka była też chyba koncepcja duetu: nagrać płytę bez nadmiernych dawek wirtuozerii, bez kombinowania, bez silenia się na wymyślne aranże. Płytę, która po prostu będzie miała rockowy feeling i spowoduje uwolnienie się u słuchaczy małej choćby dawki pozytywnej energii. I wszystko to nawet byłoby fajnie, gdyby nie to, że - moim zdaniem - iskry starczyło obu panom na pierwszą część płyty. Potem jest niestety nieco gorzej...
Początek jest wielce obiecujący: świetny "otwieracz" w postaci "Better From A Distance" z riffem bardzo przypominającym "ac/dc'owskie" "Big Gun", zasuwające przed siebie i cudnie pulsujące "Taken (The Iguana Song)", najcięższe na płycie "I Don't Care", zadziorne "Remind Me". Potem jest trochę... dziwnie - "Gotta Have Ya" to taki pseudorap, nijak nie pasujący do reszty płyty, choć sam numer "w tłoku ujdzie". Następny numer to już bardzo bluesująca, piękna i kojąca ballada "Hey You" i... to jest właśnie zdecydowanie lepsza połowa płyty. Trochę później mamy wprawdzie bodaj najlepszy kawałek na płycie - "Can't Escape The Fire", w którym spomiędzy spokojnych zwrotek ze świetną akustyczną gitarą, wynurza się dynamiczny refren, ale ogólnie nie jest już tak fajnie, jak podczas pierwszych 30 minut. A takie np. "Rock Me" czy "Keep On Rockin'" są po prostu nudne i ciągną się i ciągną się i ciągną się i ciągną się, jak przysłowiowe flaki z olejem, tudzież jak przemówienia niektórych naszych "wspaniałych" polityków - długie, ale bez treści...
W sumie płyta jest w porządku. Muzycy grają na wysokim poziomie (posłuchajcie świetnych solówek w "I Don't Care" czy "Stand Up"), co nie dziwi, gdy weźmie się pod uwagę staż na scenie. Poza tym płyta ma swój klimacik i z powodzeniem można ją sobie puścić i pokiwać się troszkę do taktu, jednocześnie np. czytając książkę. Czy to dużo, czy mało, to już każdy musi sobie odpowiedzieć sam. Jak dla mnie fajne, ale bez sensacji...