- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Tokyo Dragons "Hot Nuts"
"Hot Nuts" to następca debiutanckiego albumu zespołu Tokyo Dragons z roku 2005 "Give Me The Fear". Czwórka Anglików porusza się na nim tymi samymi ścieżkami, co dwa lata wcześniej. Słychać rockowe zacięcie spod znaku Deep Purple, AC/DC czy Thin Lizzy. Są ostrzejsze gitarowe wycinanki i melodyjne solówki w stylu NWOBHM, jest luzacko-alkoholowy feeling kojarzący się choćby z Motorhead. Chwilami brzmi to jak cięższa wersja The Darkness, a w bardziej rytmicznych momentach przypomina nawet... Offspring.
Całość jest podbita żwawym rytmem i wokalem Steve'a Lomaxa, będącym połączeniem rockowego i metalowego wydzierania, a mocno, zdecydowanie wyśpiewywane frazy, utrzymywane w niskich rejestrach, są jednocześnie pełne melodii. W ramach urozmaicenia od czasu do czasu swoje trzy grosze wokalne dokłada także Mal Bruk i Phil Martini, co jeszcze potęguje atmosferę kumplowskiego wypadu do pubu. W stosunku do pierwszego albumu "Hot Nuts" jest nieco cięższy, minimalnie wolniejszy i bardziej urozmaicony. Te kilkadziesiąt sekund, o które muzycy rozwinęli nagrania (na debiucie były nawet utwory poniżej 3 minut) to wystarczająco dużo, aby dorzucić choćby fajne solówki. Jednocześnie nie ma przesytu i naciągania czasu trwania poszczególnych kawałków na siłę, co z pewnością nie byłoby wskazane, bo 11 minutowa suita w tych klimatach muzycznych mogłaby być wręcz zabójcza.
Jedyną wadą płyty jest fakt, że nagrania trochę zlewają się w jedną muzyczną masę i niełatwo jest je od siebie odróżnić. Dlatego też płytę odbiera się raczej jako solidną całość, niż jako zbiór bardzo dobrych nagrań. W pewnym stopniu można to wybaczyć, gdyż taka też jest stylistyka - nie ma tu miejsca na wirtuozerię, fajerwerki i popisy. Ale fakt pozostaje faktem - trochę brakuje tym nagraniom tego "czegoś", co winduje nagrania na poziom bardzo dobry, czy nawet wyżej. Niezależnie od tego album jest godny polecenia i kilka numerów w pamięci zostaje ("Slayed Alive", "On Your Marks", "Ramblin' Jack"). No i bez wątpienia idealnie nadaje się do zastosowań imprezowo-samochodowych, bo głowa kiwa się sama, noga przytupuje, a po paru przesłuchaniach zaczyna się nawet nucić pod nosem.