- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Thy Disease "Anshur-Za"
"Todays news! CNN, BBC itd. - Atenszyn, atenszyn - idzie stare-nowe. Tu wasza miłościwie panująca korporacja. Dzisiejsze płatki kukurydziane będą twoimi ostatnimi, od jutra podajemy je w formie lewatywy, schabowe smażymy na rtęci, a seks uprawiamy w tylko w celofanie. Z kraju i ze świata: Wczoraj Wojtek Iksiński w Pokrapackiem chciał zbierać grzyby, niestety nie przeczytał tabliczki pod lasem i krzaczek ostrężnic pomylił z laserową miną przeciwpiechotną. W dodatku nie ubrał obowiązkowej maski gazowej i nie umył dupy, za co cała jego rodzina odwiedzi w najbliższym czasie obóz readaptacyjny. Pracownicy z radością przyjmą wiadomość, że od dzisiaj za robotę nie dajemy szmalcu, ale dodatkowy bon na propagandowe bzdury w mediach i darmowe zwiedzanie Prypeci pod Czarnobylem. Zaostrza się kodeks karny - brak ważnego biletu MZK równa się 10 lat ciężkich robót w kamieniołomach lub przy likwidacji szkód poatomowych. I z ostatniej chwili - jesteśmy coraz bliżsi rozwiązania problemu głodu na świecie. Sensacyjne odkrycie amerykańskich naukowców potwierdza: gówno da się zjeść. Życzymy smacznego i miłego dnia. Wasz Kalina von Malina - Bozton Masaczusetz".
Spokojnie ludzie, odłóżcie żyletki, wódę i "dropsy" - to tylko nowa płyta Thy Disease, a tak naprawdę trawa przed blokiem jak była, tak nadal jest zielona. Oczywiście maksymalnie przerysowałem merytoryczną zawartość konceptu zawartego na najnowszym krążku grupy - "Anshur-Za", ale mniej więcej takie wizje skakały mi "pod strychem" po zlustrowaniu tych 10 premierowych i dwóch bonusowych kawałków. Co do muzyki, to idealnie do tak tekstowo wytyczonego toru jazdy pasuje, o czym dalej, tylko czy nie jest to aby także podróż donikąd?
Podejrzewam, że ta płyta nie będzie dla nikogo dużym zaskoczeniem. Przynajmniej nie dla tych, którzy w jakimś tam stopniu twórczością Krakowian się interesowali. Kręgosłup tych dźwięków to nadal metal, może nawet chwilami death metal, zmyślnie opleciony zdigitalizowanymi, lekko industrialnymi klawiszami. Oczywista sprawa, że to nic nowego, bo w Europie ojcami takiego podejścia do sprawy byli zdaje się przede wszystkim Niemcy z Die Krupps. Choć robili to nieco inaczej, to jednak położyli podwaliny pod te wszystkie Samaele, The Kovenanty i tym podobne. W ten sposób niestety sprawa się komplikuje. Idąc w ślady znanych poprzedników trzeba się mocno natrudzić, żeby otrzymać godny uwagi efekt - i to akurat Thy Disease bez dwóch zdań się udaje.
Początkowo oczekiwałem wyświechtanego kręcenia wora deathowymi gitarkami i nijakiej "parapetówy", ale nic z tych rzeczy. Wprawdzie nie brak tutaj brutalnego uderzenia, podwójnych stóp, blastu i gęstego riffowania, jednak znalazło się także miejsce na nieskrępowaną przebojowość, która jakkolwiek w dużej mierze dodaje płycie skrzydeł, to chwilami swoją, być może umyślnie kreowaną infantylnością, budzi uśmiech politowania. Intro wprowadzające w openera "Blame" ludziom o wybujałej wyobraźni przywiedzie na myśl ponurą wersję Żana Miszela Żara, ale młócka, która wjeżdża za tym wątkiem, rozwiewa jakiekolwiek wątpliwości, czy to kolejne dokonanie farbowanego Francuza, co to znany jest także z tego, że swoim technikom każe do siebie mówić "miszczu". Mocnym motorycznym wstępem miażdży "Code Red", ale zaraz rozdziawia gębę słuchacza refrenem, którego chłopcy z New Kids On The Block by nie pogardzili, jakby oczywiście jeszcze istnieli. Nie będę jednak Thy Disease za to ciorał, nie tylko dlatego, że być może nie rozumiem, bowiem prawdziwy potencjał i gest królewski pokazują w utworze następnym, czyli "Collateral Damage", gdzie piękna partia solowa gitary, mistrzowsko zaaranżowane bębny i gitara rytmiczna przypominają spotkanie w jednym projekcie takich legend, jak Nile i Cynic. Nie zabrakło także wpływów szeroko pojętego nu tone. Tego konkretniejszego, spod znaku Soulfly, jak mniemam po odsłuchaniu "Nightmare Scenerio", gdzie ze skandowanego "you're going down motherfucker" wyłazi bokami luźne moro Maxa Cavalery. I na tym w zasadzie wyliczankę można zakończyć. Dalsza część płyty trzyma ten sam wysoki poziom, wręcz ocierający się o zmechanizowaną rutynę. Miazga przerywana melodyjnymi, zakrawającymi na pop wokalizami, postindustrialne wstawki brzmiące jak zapomniane soundtracki z gry "Half Life 2", growl, blast, podwójna stopa i tyle. Mądrość pradziadów w tym przypadku potwierdza, że od przybytku głowa nie boli. Mimo takiego rozrzutu wszystko trzyma się kupy i co najważniejsze - nie nudzi. Owszem muzycznego Everestu też chłopaki nie zdobywają, ale brawa się należą, choćby za odwagę i nienaganny warsztat.
Taa... no i zwyczajowo pora na kłopotliwe stawianie tez, narzekanie i ocenę końcową. Cóż, zapewniam o jednym - "Anshur-Za" to materiał na wiele przesłuchań, odpalasz panie raz za razem, odkrywasz coś nowego, chwilami zgrzytasz zębami przy ewidentnie przegiętym refrenie, ale masz ochotę na więcej, po czym stwierdzasz, że mimo tego wszystkiego, za parę lat tytułu tej płyty na pewno pamiętać nie będziesz. Zadasz sobie pytanie, czy Thy Disease będą mieli więcej szczęścia niż wspomniane Die Krupps, którym bezczelnie pierwsze miejsce na podium zgarnęli stoczniowcy z Rammstein. Innymi słowy, czy nasi przypadkiem nie biorą udziału w konkurencji, która dawno już została zakończona, a medale rozdane. Pech podwójny, bo ze zmechanizowanych metalowców obecnie powrót za sprawą "Mechanize" zaliczają pracownicy Fabryki Strachu pod dowództwem starego brygadzisty Dino Cezaresa. Kto w takich okolicznościach wyda skrupulatnie liczone złotówki na "Anshur-Za"? No i na końcu ten image. Czy to naprawdę epidemia braku pomysłów na własną prezencję? Czy wszyscy podopieczni Empire Rec. i Metal Mind (Crionics, Hate) szyją kiece u mistrza krawieckiego imć Behemotha i skupują z demobilu policyjne kevlary? Wiem, mało "muzyczny" ten zarzut, ale patrzeć już na to mogą tylko najwytrwalsi lub zupełnie bezkrytyczni.
Mimo wszystko płyta zaprawdę godna uwagi, także dla świetnego coveru "Sinner In Me" Depeche Mode, znacznie lepszego od kończącego krążek, nijakiego "Frozen" wiadomo kogo. No to czekamy, czy znaczek Indie Distribution pomoże temu materiałowi na świecie? Zestawiając plusy i minusy pozostawię to bez komentarza, bo czuję się w tym temacie bezradny niczym ten biedak zawieszony na drucie kolczastym okładki "Anshur-Za".