- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Therion "Secret of the Runes"
Grupę Therion oceniam przez pryzmat jej ostatnich siedmiu albumów, więc może nie jestem jakimś wybitnym znawcą twórczości tej orkiestry. Muzyka jednak, jak wiadomo, dzieli się na dobrą i złą i tu już pewnych rzeczy nie da się ominąć. Moim skromnym zdaniem nie da się pominąć faktu, że to najsłabsza płyta Theriona od lat, słabsza nawet niż "Vovin", choć niektórzy twierdzą, że to niemożliwe..
Z "Vovinem" to był raczej żart, niemniej mówiąc całkiem serio, "Secret Of The Runes" to wydawnictwo bardzo przeciętne. Tym bardziej przeciętne, że przecież poprzednia płyta, "Deggial", zapowiadała raczej lata tłuste niż chude. Niestety, kolega Johnsson popadł w takie schematy kompozycyjne, że aż głupio to pisać. "Deggial" jawił się jako fala wznosząca - cóż, po wznoszącej przyszła opadająca.
Ten album jest, najoględniej mówiąc, nudny. To w zasadzie mój podstawowy i na dobrą sprawę jedyny tak poważny zarzut. Zjawisko nudy muzycznej położyło już jednak tyle płyt, że nie sposób nad nim przejść do przysłowiowego porządku. Nuda w przypadku "Secret..." oznacza schematyzm, monotonię, brak fajnych momentów i co tam sobie jeszcze chcecie. Większość numerów ciągnie się niczym rozgotowany makaron i nie chodzi już nawet o wolne tempa, które rzecz jasna dominują, ale o schematy aranżacyjne i kompozycyjne. Po prostu niemal w każdym momencie wiadomo, co wydarzy się za chwilę, a chyba nie o to chodzi w muzyce, a przynajmniej nie w takiej muzyce, jaką uprawia Therion. Rozumiem ambicje Johnssona idące w kierunku zostania nowym klasykiem, ale według mnie gość powinien to sobie wybić z głowy, bo zaczyna pomału przynudzać. Drugim Pendereckim nie zostanie.
Niekiedy aż się prosi, żeby coś zróżnicować - zagrać żwawiej na gitarze, zrobić mniej tłoku w aranżacji, wprowadzić jakiś konkretny głos (jeszcze będzie o tym). A tak mamy gitarowo-klasyczno-operową zupę, w której mało co zdaje się wypływać na powierzchnię... Bębny łupią w wolnym tudzież średnim tempie, gitary robią ścianę dźwięku (podkłady a la Paradise Lost z epoki "Draconian Times"), chór serwuje wisielcze zaśpiewy (jest to wszystko b. na poważnie), a w tle stale pobrzękują instrumenty właściwe orkiestrom symfonicznym. Chwilami jest ciężko, chwilami jednak banalnie aż do bólu (koda w "Vanaheim", jakby skądś znana) i tak to się plecie. Pretensje muzyczne i nie tylko, jakie zgłasza ten album, gotowe są przytłoczyć każdego słuchacza, zwłaszcza jeśli słuchacz ten dotąd emocjonował się "Theli", "A'arab Zaraq Lucid Dreaming" czy nawet "Lepaca Kliffoth"... Wyrazem takich pretensji niech będzie choćby fakt wyśpiewywania tekstów aż w trzech językach - zabieg niby znany w przypadku Theriona, ale po szwedzku ("Muspelheim", "Nifelheim", "Helheim") i po niemiecku ("Schwarzalbenheim") śpiewano na płytach grupy raczej rzadko.. Cała płyta sprawia w dodatku wrażenie concept-albumu (chodzi o teksty i tytuły numerów), nawiązującego do mitologii skandynawskiej. A gdzie obstukiwany dotychczas Babilon i ciemne sprawy jego?
Skoro już jesteśmy przy śpiewaniu, to warto poubolewać jeszcze nad faktem, iż Christofer Johnsson nie zaprosił do udziału w nagraniu żadnego rasowego wokalisty. Ostatecznie mógł nawet sam coś zaśpiewać, ale i o to się nie pokusił. Kto pamięta znakomite partie występujcych gościnnie Ralfa Scheepersa, Dana Swano czy nawet poprzedniego perkusisty Piotra Wawrzeniuka, śpiewajcych na poprzednich wydawnictwach grupy, ten z pewnością nie uśmiechnie się przy "Secret Of The Runes". Niezłą robotę robiły wcześniej także Martina Hornbacher (formalnie przez krótki czas stała wokalistka grupy - z czasów, gdy podstawowy skład tworzyli oprócz niej tylko Johnsson i wioślarz Tommy Eriksson) oraz Sarah Jezabel Diva, ale i ich tu zabrakło. Ja rozumiem, że zawodowi chórzyści są znakomici technicznie, ale mnie ich śpiew nie ekscytuje. Poza tym chodzi tu również o pewien element urozmaicajcy całość, tak jak na poprzednich płytach, gdzie goście śpiewali 1-2 kawałki i całość "żarła" - nie czuło się najmniejszych dysonansów. Tutaj tego nie ma.
Zostaje jeszcze ogólny klimat płyty. Owszem, ktoś krzyknie, że nie chodzi tu już o granie metalu, a o coś poważniejszego. Może i tak, acz ja tego "czegoś poważniejszego" nie chwytam. Może po prostu za bardzo przyzwyczaiłem się do poprzednich płyt zespołu, w mojej ocenie zwyczajnie lepszych dzięki umiejętnemu połączeniu elementów metalu i klasyki. Tutaj klasyka wzięła górę, proporcje zostały zachwiane i od tego nie uciekniemy.
Pozytywy? Żeby nie było, że tylko narzekam... To i owo wyszło fajnie. "Muspelheim" - szkoda, że pełni tylko funkcję przerywnika (wzorem "Flight Of The Flies" z "Deggial"), trwa zaledwie dwie minuty z małym okładem, ale jest tam wszystko: podniosły chór, niezła robota na gitarze, mocne gary, ciekawe brzmienie, dynamika. To jedyny taki fragment na tej płycie i aż chce się krzyknąć: więcej! Bronią się także "Schwarzalbenheim" - ciężar i dobre tempo, klimat jak z "Deggial", oraz "Ginnungagap" i numer tytułowy (te same zalety). Poza tym jest też w składzie kapeli facet nazwiskiem Kristian Niemann. Jeszcze może niezbyt znany, ale absolutnie niezasłużenie. To zdecydowanie najlepszy gitarzysta, jaki współpracował z Therionem - nie ma mowy o "popisach" a la Johan Mellberg (grał na "Theli") czy sam Johnsson wręcz. Niemann gra coraz ciekawiej; na "Deggial" miał mniej miejsca, ale tu pokazał wszystko, co najlepsze - świetną technikę (ach, ten Yngwie Malmsteen i jego szkółki video), niezłe melodie, klimaty, no i swój styl. Nie wiadomo tylko, dlaczego większość jego solówek wywalono na końcówki numerów (m. in. "Midgaard", "Asgaard", "Ljusalfheim"). To samo zrobiono z krótką solówką perkusji ("Jotunheim"). Ktoś wie, o co tu chodzi?
Żebyśmy się dobrze zrozumieli: to nie jest słaba płyta, nigdy tak o niej nie powiem. Brzmi ona bardzo dobrze, ma klimat, trudno wskazać jakiś ewidentnie słaby kawałek. A jednak nie wytrzymuje ona porównania z największymi dokonaniami grupy. Bo np. sukces "Theli" wynikał z wielości, z różnorodności, ze skomasowania różnych wpływów w jedną, sensowną całość. Tu tego nie ma i stąd może słabsza sprzedaż "Secret...". Już słyszałem głosy, że niezasłużenie tnę ten album równo z trawą, ale to moje subiektywne odczucie, do którego mam prawo. Tak jak trafił do mnie "Theli" chociażby, tak nie trafił do mnie "Secret Of The Runes".
Wierzę, że to nie jest ostatnie słowo Christofera Johnssona. Że jeszcze usłyszymy coś ciekawego jego autorstwa. Nie skazuję bynajmniej tej płyty na wieczne zapomnienie; nie zasługuje ona na to choćby ze względu na zabawną dla nas, Polaków, ciekawostkę - "Helheim" to niemal dokładnie odwzorowana (melodie, harmonie) zwrotka polskiej pieśni o... szarej piechocie, co w pierwszym szeregu podąża na bój (sic! - "Piechota"). To oczywiście przypadek, ale chwyta za serce, jak mawiał klasyk, i dlatego piątka na wejście. Chciałbym już nie musieć dawać płytom Theriona tak w sumie niskich ocen...
Materiały dotyczące zespołu
- Therion
Najchętniej czytane recenzje
Lubisz tę plytę? Zobacz recenzje
Marilyn Manson "Mechanical Animals"
- autor: Kornik
Nine Inch Nails "The Fragile"
- autor: Kornik
- autor: Baton
Slipknot "Iowa"
- autor: kaRel
The Offspring "Americana"
- autor: RaMoNe
- autor: Jacek R.
- autor: GSB
Serj Tankian "Elect The Dead"
- autor: flanel