- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: The Waterboys "The Waterboys (reedycja)"
The Waterboys to dziecko Mike'a Scotta - artysty, którego pewien dziennikarz muzyczny określił słowami: "szaleniec albo geniusz". Zespół ten to w zasadzie Scott plus ludzie, których uzna on w danym czasie za dobrych kompanów do muzykowania. Kto wie, może taki niestały skład kapeli to konsekwencja tego, że pierwsza płyta, zatytułowana "The Waterboys", tak naprawdę powstawała z założeniem, że będzie płytą solową?
Nagrywanie materiału na krążęk zaczęło się w grudniu 1981 roku. Mike był wtedy jeszcze w zespole Funhouse, ale myślał, żeby zrobić coś samemu. Kupił dwunastostrunową gitarę Danelectro Bellzouki i udał się do studia "Redshop" w północnym Londynie, gdzie zarejestrowano większość utworów. Nagrania powstawały do listopada następnego roku. Niektóre z nich pochodzą z innych miejsc, co ma swoje odbicie w brzmieniu płyty, która przez to sprawia wrażenie składanki wczesnych kompozycji Mike'a Scotta. Ta niespójność brzmieniowa może być odbierana jako wada albumu "The Waterboys". Nie mam tu na myśli tylko reedycji z 2002 roku uzupełnionej o dodatkowe utwory, ale również podstawowy zestaw piosenek, które znalazły się na pierwotnej edycji z 1983 roku.
Mike Scott sam przyznał, że dopiero uczył się w tamtym czasie przenoszenia swoich pomysłów na zespół. Wiele kompozycji stworzył sam lub prawie sam. Co słychać w brzmieniu i charakterze nagrań. Utwory sprawiają czasem wrażenie zarejestrowanych z marszu. Nie są szczególnie ciekawie zbudowane. Weźmy np. najbardziej znany z tego albumu kawałek: "A Girl Called Johnny". Kolejne zwrotki przeplatane są zagrywkami saksofonu, a pod koniec nieco bardziej uaktywniają się gitary i w zasadzie tyle. Ta piosenka jako jedna z niewielu została zarejestrowana z pomocą producenta Ruperta Hinea, który pracował np. z Tiną Turner. Nie wiem, czy wytwórnia wysłała Mike'a do tego gościa z nakazem zrobienia przeboju, ale nawet jeśli tak, to słychać, że Hine większy wpływ miał na brzmienie, niż na samą kompozycję.
Dość nietypowy jest utwór "Gala", który na pierwszym wydaniu był skrócony. Na wersji remasterowanej jest taki, jak go pan Scott stworzył. Pierwsze i ostatnie minuty to w zasadzie muzyka instrumentalna. W środkowej części jest już tekst śpiewany, ale i tak całość brzmi jak ścieżka dźwiękowa tzw. filmu drogi. Nieco odstaje także piosenka "I Will Not Follow", w której słychać zespołowe granie. Podobnie jest z dołączonym do reedycji kawałkiem "Ready For The Monkeyhouse". W utworze "Another Kind Of Circus" przebija się delikatnie wpływ folku. To zapowiedź tego, co miało się stać z muzyką The Waterboys parę lat później. Piosenka "A Boy In Black Leather" to coś bardzo kameralnego. Sam wokal i pianino jak z koncertu. Reedycja zawiera też utwór "Something Fantastic", który brzmieniowo zupełnie nie pasuje do właściwego zestawu. Poza tym - czegoś w nim brakuje. Trudno oprzeć się wrażeniu, że np. Procol Harum zagraliby to o wiele lepiej. Na reedycji można znaleźć też "December" oryginalnie zmiksowany. Ta wersja brzmi znacznie słabiej niż właściwy "Grudzień". Dołączono także miniaturę "Jack Of Diamonds". To nic specjalnego, raczej kolejna ciekawostka.
Większość numerów łączy to, że instrumentalnie są zaledwie tłem dla głosu wokalisty. Scott śpiewa tak, jakby szarpał słuchacza za kurtkę czy inny kożuch i z błyskiem w oku mówił mu - "słuchaj mnie człowieku, muszę ci coś powiedzieć". Utwór "Where Are You Now When I Need You?" powoduje, że na poważnie zastanawiam się, czy to, że ten numer nie wszedł na pierwsze wydanie w 1983 roku, nie było spowodowane obawami wytwórni, żeby słuchacze nie wzięli wokalisty za szaleńca. Jeśli zignoruje się tekst tej piosenki, to można odnieść wrażenie, że Scott przegina w wokalnym ekspresjonizmie.
Kompozycje w swej budowie czy pod względem zabiegów aranżacyjnych raczej nie są intrygujące. Niektóre z nich brzmieniowo nie wytrzymały próby czasu. Z poziomem wykonawczym bywa różnie (np. kiepskie solo gitary w "The Three Day Man", ale dla równowagi należy wspomnieć o świetnej pracy saksofonisty Anthony'ego Thistlethwaite'a). Również teksty, niepisane najprostszym językiem, do słuchacza z przeciętną znajomością angielskiego nie trafią w pełni. Co jest więc w tej muzyce takiego, że warto tej płyty posłuchać? Kluczem do odpowiedzi na to pytanie jest osobowość Mike'a Scotta. Przeczytajcie słowa i wsłuchajcie się, jak został zaśpiewany utwór "Savage Earth Heart". Wokalista sam stosuje się do słów, które napisał. Gdy w piosence "December" Scott śpiewa: "I'm ready to go anywhere. Through venom, sick and scum", to się mu po prostu wierzy. Ma gość charyzmę, a słuchając jego muzyki można samemu stwierdzić, że jest się gotowym na wiele. Polecam więc ten album np. przed wyprawą do dentysty.
Nie jest to wybitny debiut. Nie jest to też płyta, od której warto zaczynać swoją przygodę z The Waterboys (do tego lepiej nadaje się kompilacja "The Best Of The Waterboys 1981-1990") . Zawiera jednak już takiego Mike'a Scotta, który przyciąga albo zniechęca słuchacza. Jeśli więc ktoś już wcześniej dał się przyciągnąć, to w dźwięki tu zawarte spokojnie może się zanurzyć.