- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: The Third Ending "The Third Ending"
Australijski rock nie jest u nas zbyt popularny, a jeśli nawet zespoły z tego kraju przebijają się do świadomości polskich słuchaczy, to z reguły nie kojarzymy danej kapeli z ojczyzną kangurów, zakładając, że pewnie pochodzi ona ze Stanów lub z Wielkiej Brytanii. A gdyby zapytać kogoś o grupę rockową z Tasmanii? Bez Googli raczej się nie obejdzie. Tymczasem właśnie na Tasmanii mieszkają nasi bohaterowie - muzycy progrockowej formacji The Third Ending. Płyta o tym samym tytule stanowi fonograficzny debiut grupy i do Polski trafiła dopiero rok po australijskiej premierze. Zawsze jednak lepiej późno, niż wcale, tym bardziej, że zawarty na niej materiał z pewnością warto poznać.
Co powinniśmy wiedzieć o The Third Ending? Przede wszystkim to, że wchodzący w skład grupy muzycy wyjątkowo chętnie inspirują się Dream Theater i Spock's Beard. To właśnie wpływy tych dwóch zespołów słyszymy tu najczęściej, a obecne są one nie tylko w sposobie aranżacji piosenek czy kompozycji, ale też w typowej dla Spock's Beard łatwości, z jaką członkom The Third Ending przychodzi tworzyć interesujące melodie. Zespół nie powtarza bowiem błędów wyjątkowo licznych naśladowców Dream Theater i zamiast brnąć w coraz bardziej przekombinowane riffy i solówki, postawił na to, aby płyty przyjemnie się słuchało. Krok ten okazał się słuszny, a muzycy stanęli na wysokości zadania i przygotowali całkiem smaczny materiał.
Od razu zastrzegam, że daleko tu do ostrego, metalowego grania znanego z ostatnich płyt Teatru Marzeń. Aranżacje są znacznie łagodniejsze, bliższe tym z albumów Spock's Beard, choć kiedy trzeba, muzycy The Third Ending potrafią wykrzesać z siebie ogień. Jest on jednak podporządkowany idei przewodniej. A ta stanowi niemal kalkę czwartego albumu popularnych brodaczy - "Day For Night". Cały materiał można zatem podzielić na dwie części. Pierwszą stanowią cztery luźne piosenki, drugą zaś złożona z siedmiu powiązanych ze sobą kompozycji suita "Fingertips".
Na dobry początek otrzymujemy utwór "Eleven". To właściwie idealna wizytówka zespołu - kawałek z gatunku takich, których można słuchać w kółko. Mamy tu świetną wręcz melodię, której towarzyszy zgrabna aranżacja, z ciekawą partią instrumentalną i ostrzejszym riffem w drugiej części kawałka. Widać, że muzycy czują się z instrumentami pewnie, ale swoje umiejętności podporządkowują kompozycji, co wychodzi im tylko na dobre. Ze Spock's Beard może też kojarzyć się łagodny głos wokalisty, który często brzmi po prostu jak nastolatek - w metalu byłby on skreślony, ale dla współczesnej progrockowej kapeli nadaje się całkiem nieźle i idealnie pasuje do klimatu muzyki. Przejdźmy jednak dalej. "Back Home" to pierwsza na płycie ballada, z częściowo akustyczną aranżacją. Ponownie mamy tu piękny refren, tym razem jednak wokaliście towarzyszą chórki - które to już właściwie skojarzenie ze Spock's Beard?
Ci, którzy wolą bardziej mięsiste granie, doczekają się go w "Tungsten Blues". To brawurowo zagrany kawałek instrumentalny. Mamy tu zarówno ciekawy riff, jak i nieco jazzujące, krótkie solówki, wprowadzające odpowiednią dozę melodyki, co sprawia, że kompozycja ani na chwilę się nie nudzi. Następujący później utwór "Can You Hear Me" to kolejna ballada, w której tym razem akustyczną gitarę zastąpiło pianino. Później utwór się rozkręca i niesiony elegancką solówką licznik dojeżdża do siedmiu i pół minuty (jest to najdłuższa kompozycja na płycie). Melodia nie jest tu tak udana, jak w refrenie "Back Home", ale piosence nie sposób odmówić uroku. Jeśli komuś utwór ten skojarzy się z dokonaniami Spock's Beard, to chyba nikogo to już nie zdziwi.
Tutaj kończy się umowna pierwsza część płyty i przychodzi kolej na zapowiadaną suitę. Klamrą spinają ją kompozycje "Fingerprints" i "Fingerprints (Reprise)". Pierwsza z nich to krótka, ale bardzo ładna akustyczna piosenka, stanowiąca przygrywkę analogiczną do "Regression" ze słynnej płyty "Scenes From a Memory" Dream Theater. Prawdziwą uwerturę stanowi drugi ostrzejszy kawałek na płycie - "Digital Sunrise". Niektórym z pewnością będzie tu przeszkadzał chłopięcy głos wokalisty, ale fani artrocka raczej przymkną na to oczy. "Cold Light of Day" to z kolei kompozycja dość cicha, jakby przytłumiona. Początkowo ma formę piosenki, później jednak zyskuje czysto psychodeliczny wymiar, idealnie przygotowując nas na kolejne dwa utwory.
Budzący się gdzieś w tle pod koniec "Cold Light of Day" riff świetnie wprowadza w "Falling" - kompozycję rozpoczętą zgrabną solówką w klimatach "Scenes From a Memory". "Falling" i następująca po niej "Part V" to dwa uzupełniające się utwory, - "Part V" rozpoczyna się od solówki, po której powracamy do znanego nam już z "Falling" refrenu, tym razem w głośniejszej wersji. Na sam koniec totalna odmiana klimatu - refren wraca raz jeszcze, w niemal ogniskowej wersji na kilka głosów, przy cichym, akustycznym akompaniamencie.
Zabieg ten ma nas wprowadzić w następną balladę - "Coming Around". Główną siłą kompozycji jest interesująca melodia, ale w jej budowie czuć, że stanowi część większej całości i raczej nie będzie do niej wracać inaczej, niż odsłuchując całą płytę piosenka po piosence. Album zamyka "Fingerprints (Reprise)". Zaczynamy ostro, jednak po minucie wraca znana z pierwszej części suity melodia, tym razem w szybszej i żywszej wersji, z wyjątkowo sympatycznym finałem. To kolejna piosenka, której nie wypada nie polubić. Zwłaszcza, że po ostatecznym wyciszeniu się, wraca do nas po minucie z bardzo miłą niespodzianką.
Zalety i wady tej płyty dość łatwo wskazać. Przede wszystkim jest wtórna do bólu, choć jednocześnie czuć tu zalążki własnego stylu. Ponieważ jednak muzykom The Third Ending gra w stylu Spock's Beard wychodzi znacznie ciekawiej, niż samym Brodaczom w ich obecnym wydaniu, nie jest to znowu aż taka zbrodnia. Niektórych może też irytować głos wokalisty, choć przecież Neal Morse ma bardzo podobną manierę śpiewu. Do wad można też zaliczyć raczej mało czytelne teksty. Słowa składają się całkiem zgrabnie, ale trudno tu o wyrazisty przekaz.
Na płycie nie brak ciekawego grania i przyjemnych melodii, co sprawia, że chętnie się do niej wraca, a "Eleven" ma spore szanse zagościć w naszych uszach na znacznie dłużej. Dobre wrażenie robi "Tungsten Blues", po który także częściej będziemy sięgać. Najprawdopodobniej jednak prawdziwym testem dla zespołu będzie druga płyta, która powinna się ukazać jeszcze w 2009 roku. Muzycy zapowiedzieli na niej sporą odmianę, choć nie zdradzili źródła swoich nowych inspiracji.