- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: The Provenance "Red Flags"
Wiele już słyszeliśmy zespołów, które w swojej muzyce łączyły ciężkie, metalowe dźwięki ze smutnymi i melancholijnymi melodiami. The Provenance jest jedną z takich właśnie grup. Nie lepszą i nie gorszą od całej rzeszy innych.
To, co wyróżnia The Provenance to dwoje wokalistów. Żeński głos należy do Emmy Hellstrom, a męski do Tobiasa Martinssona. Czasem słyszymy ich solo, czasem śpiewają w duecie. Każde z nich wywiązuje się należycie ze swojego zadania, jednak to głos Emmy zdaje się być bardziej intrygujący i przykuwa uwagę na dłużej. W swoim rejestrze i sposobie przeciągania nut budzi skojarzenia z Anneke van Giersbergen z The Gathering. Różnica polega na tym, że głos wokalistki The Provenance jest zimniejszy od głosu wokalistki holenderskich przedstawicieli metalu.
Zimniejsza jest też muzyka. Na "Red Flags" dominują metalowe dźwięki z wpływami lekko odhumanizowanego industrialu. Sterylne brzmienie gitar i mechaniczne uderzenia perkusji w połączeniu z syntezatorami nadają nieco wyobcowanego posmaku takim kompozycjom, jak "Crash Course" czy "Thanks to You". Piosenki momentami intrygują, jednak momentami potrafią także nużyć. Najdłużej w pamięci zapada mający pewne znamiona epickości "Deadened", w którym niepokojący początek stopniowo potęguje napięcie, aż w części środkowej muzyka zaczyna gwałtownie przyspieszać, by następnie przejść do ciężkiej, masywnej końcówki. Pozytywne wrażenie robi także majestatyczny, a jednocześnie jakby ulotny "Second and Last But Not Always". Kilka zwodniczych taktów z "Revelling Masses" mogłoby znaleźć się na którejś z płyt Smashing Pumpkins. Obowiązkowa dawka dołujących dźwięków znajduje się zresztą w każdej z pozostałych kompozycji. Ale co z tego, skoro większość z nich wpada jednym uchem, by za chwilę wylecieć drugim?
Gdy w recenzji pojawia się porównanie nieco sztampowe (wokal Anneke) i jednocześnie zbyt dalekie (takty Smashing Pumpkins) można odnieść wrażenie, że opisywane rejony muzyczne są zbyt odległe, co wpłynęło na zaniżenie oceny. Wrażenie to potęgują zdania o przynudzaniu i początkowe osadzenie zespołu w bliżej nieokreślonej masie, a może też niejednoznaczny epitet o "obowiązkowej dawce" (nielubianych?) dołów, choć nie chcę się czepiać, bo może i lubianych ;-)
Co do porównań, wspomnienie o The Gathering jest oczywiście zasadne, choć wokalistce nieco bliżej jest do norweskiego Pale Forest (bardziej triprockowe brzmienie), szwedzkiej liderki z popularnego Beseech (mniej wibracji w głosie i mieszane wokale). Natomiast instrumentalnie bardzo blisko jest do (również skandynwskiego) Paatos. Wokalnie zresztą też. Tego porównania brakuje tu najbardziej. Pod względem ciężaru i klimatu niedaleko do Katatonii (nieprzypadkiem - Szwecja).
Porównania te wskazują na brzmienie całego regionu, więc są cenną informacją, której moim zdaniem zabrakło. Warto wspomnieć o typowym dla Szwedów, profesjonalnym warsztacie muzycznym i niebanalnych kompozycjach.
Określenia: odhumanizowany, sterylny, wyobcowany - są przesadzone, nie brakuje tu emocji i wpadających w ucho melodii, choć utwory są dynamiczne a tempo jest w miarę równe. Tym trudniej jest zaszufladkować The Provenance np. do progresywnego metalu/rocka z żeńskim/mieszanym wokalem - półki ciekawej, choć (niestety dla mnie) niewielkiej.
Podsumowując, opis jest trochę krzywdzący, a płytę naprawdę warto przesłuchać.
Ale i tak dzięki za recenzję.