- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: The Cure "Songs of a Lost World"
Szesnaście lat, z dokładnością do tygodnia - tyle czasu minęło między premierami trzynastego a czternastego studyjnego albumu The Cure. Jak na zespół, który się nie rozwiązał ani nie zawiesił oficjalnie działalności, to długa przerwa. W przypadku grupy Roberta Smitha - pierwsza przekraczająca pół dekady, i to od razu ponad trzykrotnie. Historia powstawania następcy "4:13 Dream" też nie jest krótka. Ile razy lider brytyjskiej formacji informował, że pracuje nad nowym materiałem, a nawet wstępnie zapowiadał jego wydanie w ciągu najbliższych kilku miesięcy, nie zliczę. Wreszcie się udało i fani mogą przesłuchać "Songs of a Lost World".
Oprawę albumu tworzą dwa cudze dzieła. Pierwsze to widoczna na okładce rzeźba "Bagatelle" z 1975 r., autorstwa Słoweńca Janeza Pirnata. Druga to zacytowany w książeczce fragment wiersza "When I Have Fears" angielskiego poety romantycznego Johna Keatsa. Reszta to już robota przede wszystkim Roberta Smitha. Muzyk figuruje w danych produkcyjnych m.in. jako autor wszystkich utworów, konceptu graficznego i zdjęć powierzchni kamieni. Co ciekawe, napisał więcej, niż odbiorcom dane zostało posłuchać. Oprócz ośmiu utworów z listy, w książeczce znalazł się też tekst do również premierowego "Bodiam Sky", tylko kursywą i na innym tle, jakby zrównany z cytatem z Keatsa. Co do wykonania muzyki, Robert Smith ponownie nie ograniczył się do wokalu i sześciostrunowej gitary basowej, ale oczywiście nie zagrał całości sam - The Cure działał w studiu jako kwintet.
Stylistycznie brytyjska grupa nie wychodzi na "Songs of a Lost World" poza swoje dotychczasowe ramy, za to stara się trzymać jednej ścieżki, ograniczając ekspozycję innych oblicz. Na trwającym prawie pięćdziesiąt minut albumie nie ma w efekcie popowych piosenek jednoznacznie skrojonych na listy przebojów. Owszem, słodko-gorzka ballada "And Nothing Is Forever" o taką kategorię się ociera, trochę żywszy i podobnie smutny "Fragile Thing" jest całkiem chwytliwy, a "I Can Never Say Goodbye" ze swoim nostalgicznym nastrojem może się spodobać szczególnie dużej liczbie słuchaczy. W "All I Ever Am" The Cure trochę już przeholował, bowiem wyszedł mu mdły, najbanalniejszy kawałek w zestawie. Z tych względnie chwytliwych utworów ostatecznie najbardziej wyróżnia się "Drone:Nodrone" - żywy, rozbujany, z funkowymi zapędami. To już jednak nie pop, tylko porcja rocka z wiodącą rolą gitar - z riffem granym razem przez basową i akustyczną oraz z najlepszą solówką, a przynajmniej zostawiającą pozytywne wrażenie w porównaniu do tych nijakich z "Fragile Thing" i "I Can Never Say Goodbye".
Pop i przebojowość są więc na albumie obecne. Nie te jednak elementy tworzą ogólny obraz "Songs of a Lost World". Materiał zwraca uwagę i zostanie raczej zapamiętany jako gotyckie podejście do post-rocka. Obojętnie, co wyznacza charakter początku kompozycji - czy dodające starego klimatu klawisze, jak w "Alone", czy syntezator i brak perkusji, jak w "And Nothing Is Forever", czy akordeon i tamburyn, jak w "Warsong", czy pianino, jak w "I Can Never Say Goodbye", czy bębny, jak w "Endsong" - wszystkie zdają się dążyć do tego samego, czyli do stopniowego, powolnego nawarstwienia ścieżek z gitarą basową jako głównym oparciem. Jako ostatni zwykle wchodzi wokal - czasami już po około minucie, a czasami dopiero w drugiej połowie utworu. Przy pierwszym przesłuchaniu albumu graniczy to zresztą z zabawą oczekiwaniami i wrażeniami słuchacza. Czy "Alone" to instrumentalne intro? Nie, po prostu mija prawie trzy i pół minuty, zanim głos Roberta Smitha dołącza do miksu. Nie jest to bynajmniej zarzut. Budowane w opisany sposób kompozycje zespół posiada repertuarze od dawna i mają one swoich wielbicieli. Ci, którym się podobały takie kawałki The Cure z lat 80., jak "The Kiss" i "The Snakepit", i tu powinni znaleźć coś dla siebie - chyba że cenili w nich tylko gitarę prowadzącą, która, w porównaniu, w premierowym materiale prawie nie istnieje.
Większość utworów z albumu da się za coś pochwalić. Powolny, utrzymany z rozmarzonym tonie "Alone" jest znakomitym otwarciem. "Drone:Nodrone" na kilka minut sprawnie wprowadza ożywienie. "I Can Never Say Goodbye" kupuje mnie pięknym, choć prostym, motywem - nazwijmy go leniwym stukaniem w klawisze fortepianu. Są też jednak dwa utwory, które nie ograniczają się do prób zaledwie wzruszenia lub pobudzenia słuchacza, tylko starają się rzucić go na kolana. W powolnym "Warsong" jeszcze przed wejściem wokalu w mózg wwierca się jazgotliwe solo gitary. Dalsza część podtrzymuje klimat. Jest przestrzennie, podniośle i dramatycznie. Na tle pozostałych utworów, ten brzmi najpotężniej. Szkoda tylko, że kulminacja i finisz przychodzą tak szybko - to odczuwalnie najkrótszy kawałek na albumie. Od wady tej wolny jest i jeszcze lepiej wypada przekraczający dziesięć minut, nomen omen końcowy "Endsong" z uwypuklonym motywem na bębnach. Tu również można mówić o przestrzennym graniu, ale odpowiedniejszymi określeniami są piękno i dostojeństwo. W żadnym innym utworze na albumie nie ma tyle klimatu. Dodatkowo pojawia się klamra, dzięki czemu jeszcze mocniej się czuje, że "Songs of a Lost World" jest przemyślaną, zaplanowaną całością - słowa "the end of every song" z ostatnich wersów wcześniej powtarzały się w początkowym "Alone".
Robertowi Smithowi należą się gratulacje. The Cure, zamiast odejść w zapomnienie, w którym już prawie tkwił, wydał jeden ze swoich najlepszych albumów studyjnych. "Songs of a Lost World" nie tylko powinien przypaść do gustu tym fanom, którzy preferują klimatyczne, powolne kompozycje zespołu. Materiał przypomina światu, że formacja jeszcze istnieje, i może zwiększyć grono miłośników jej muzyki, przyciągając melomanów spośród tych młodszych, którzy chłonąc przez ostatnie półtorej dekady głównie nowości, jeszcze na wartościowe dokonania grupy nie trafili - teraz może się zainteresują. Równocześnie wysuwam hipotezę: gdyby The Cure opublikował taki album maksymalnie cztery lata po poprzednim, również otrzymywałby pochwały, ale zachwyty byłyby mniejsze. Głód i zaskoczenie tłumów robią swoje.
Materiały dotyczące zespołu
- The Cure