- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: The Crown "Crowned In Terror"
Dlaczego zabierać się za recenzowanie płyty uznanej marki gdzieś ze środka dyskografii, a więc z miejsca, gdzie zajebiste dwa pierwsze longi ma się za sobą i do tego oryginalnego - "kultowego" wokalisty tymczasowo się nie posiada, a po latach od nagrania już się nawet o niej nie pamięta? Powód okazuje się dość oczywisty - "Crowned In Terror" to krążek w pewien sposób przez fanów The Crown nielubiany, a ja, jak to zwykle bywa, sądzę że opinia to z dupy wyssana i do rzeczywistości nijak nieprzystająca.
Fakt, przed udziałem w uroczystości "Koronowania w Terrorze" człowiek może zastanawiać się dwa razy, bo w składzie tym razem zabrakło Króla PKS-u, czyli Johana Lindstranda (choć pojawia się w jednym kawałku wspomagająco), ale jest za to sam "Tompa" Lindberg (m.in. At The Gates) i jak dla mnie temat na warsztacie obrabia zawodowo. Kurwa, przecież to Tompa nie? Od strony muzycznej jest hmm... może bardziej melodyjnie i przystępnie niż miało to miejsce na "Hell Is Here" czy "Deathrace King" - nie zmienia to jednak faktu, że głównym składnikiem piekielnego posiłku warzonego przez Szwedów jest... napierdalanie! A napierdalać, jak wszyscy doskonale wiemy, to oni potrafią... jak mało kto.
Oczywiście mimo że thrash, mimo że miejscami death, to także ukochany rock'n'roll z całym tym swoim drivem i zabawą. Także na początek intro - niczym wyjęte z jakiegoś starego VHS-u z Van Dammem o Japońcach czy innych Chinolach nawalających się w herbaciano - narkotykowej dzielnicy. Dalej gaik, steczka mostek, rzeczka, a tam czekał "Kozioł Stary" i... tytułowy - "Crowned In Terror" - lecimy. Blasty, Watykan, Majka Jeżowska, trasz metal i Lindberg w roli głównej. Mimo wszystko nieco wolniej rozkręca się ta karuzela, a jak do rozstrzeliwania centralami dołącza melodyjna partia prowadząca robi się wręcz kolorowo. Jednak z tego efekciarskiego wiru wciąż wypadają łby, wydarte z czaszki kudły i pokruszone o traktorową podeszwę jedynki. Żarty i mruganie okiem kończą się już na następnym w kolejce "Under The Whip", który - jak tytuł wskazuje - leje w plery aż skry lecą. Kopara siada w rytm nieustannego warkotu riffów i powalania perkusyjnymi CKM-ami, jednak to milisekundowe, slayerowe zjechanie na wyjącej gitce ostatecznie kładzie na ziemi, prowadząc do iście "hiciarskiego" finału. W tej ostatniej kwestii nie odpuszcza także "Drugged Unholy", który swoją rockową manierą, podpiętą do wysokooktanowego metalu, wprost nakazuje przywdziać zaraz katanę, przytyć 60 kilo i pożyczyć Junaka od wuja Edwarda z Polkowic. To jednak nie koniec zabawy - no kto fajny, kto "mondry"? Łapa w górę! Co słychać w otwarciu "World Below"? O tak... Postmortem... Sleja! I nie tylko. Dalej, kto śmiał wątpić, czy prócz prucia do przodu The Crownowi coś jeszcze wypada? Już uprzedzam, że wypada, bo dalej, w trakcie rozbudowywania kompozycji, radzi sobie wprost znakomicie. Po tym klasycznym, motorycznym wgrywaniu się w temat, robi się bowiem bardziej poważnie, niemal patetycznie i apokaliptycznie. To już nie jest tylko wpakowywanie magazynka Lugera w trzewia ze strojoną prędkością, ale machanie sztandarem końca świata nad truchłem pola bitewnego (czyżby powrót do czasów Crown Of Thorns?). Zabójcze, jak na tych chłopców, 6 minut trwania i doskonale wpasowane, niemal hammettowskie solo wgniatają w fotel, a potencjał to ma taki, że żadnych pretensji za to odstępstwo od koronnej normy nie zgłaszam. To jednak tylko jeden odcinek na tym piekielnym torowisku szybkości, który niezauważalnie wybrzmiewa, robiąc miejsce następnym killerom. Rozrywającemu "Speed Of Darkness", będącym thrash - deathmetalowym punkiem z jajcem w postaci mrugającego plakatu Davida Hesselhoffa w środku (posłuchajcie, powspominajcie), "Out For Blood" (który chyba nie jest ostatecznie coverem pieśni Lity Ford) czy wyrywającym włosy z dupy "(I Am) Hell", z którego już na kilometr wali Szatanem. No właśnie, to to słowo na "s", a w zasadzie określenie rozpoczyna ostateczną rozprawę, jaką na sam koniec The Crown przeprowadzają tutaj ze słuchaczem. Tak więc "s" jak "Satanist" i "h" jak Holocaust, "Death Metal Holocaust". O ile może się zdawać, że ten pierwszy już nie bierze jeńców eksterminując - a to nawałką, a to charakterystyczną melodyką, to dopiero hołd oddany "śmierć metalowi" ostatecznie obrywa twarz z posępnego czerepu. To kawałek, tfu... "kawał", który zrobi dobrze wzdychającym do pamiętnego "Deathrace King". Znów nie wiem, jak oni to zrobili, ale tempa tutaj należą do wprost niemożebnych. Czysta rzeźnia, mistrzostwo speed riffologii, poezja blastu, no i znów ten Slayer z "Reign In Blood" w solówce. Jajka urżnięte... tak na dobranoc. Normalnie zero kultury.
Wiem, że było "Piekło jest tutaj", wiem też, kto jest "Królem Wyścigu Śmierci", nie przesadzałbym jednak tak bardzo w krytykowaniu czy wręcz skreślaniu "Crowned In Terror" tylko za to, że raz zwolnił z 360 km/h do skromnych 220 i powęszył nieco szerzej niż zwykle. Zresztą, jak jeszcze nazywali się Crown Of Thorns, też parę razy tak czynili. To do fanów dwóch pierwszych płyt pod tym "młodszym" szyldem. Nie uważam, też żeby było to powodem do zaniżania oceny tak zajebistej płyty. Mimo pójścia o krok dalej w kierunku czytelności napierdolu, nic tak naprawdę nie osłabia tej muzy. "Crowned In Terror" wciąż rozrywa na strzępy, będąc przy tym niesamowicie "słuchliwym" i dając nawet niegustującym na co dzień w takiej muzie masę frajdy z obcowania z nią. Nie wiem, czy to jeszcze złoto, czy rdzewiejąca Korona, dla mnie jednak wciąż żywioł!
WTF?